Cała władza w ręce ludu

A jednak referendum w Warszawie.

Publikacja: 24.08.2013 15:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Do końca mnożono w jego sprawie wątpliwości. Dziś ich już nie ma. Zebrano dostateczną liczbę podpisów pod wnioskiem. Referendum więc się odbędzie. Inna sprawa, czy warszawiacy spełnią formalny wymóg i dostatecznie aktywnie wezmą w nim udział? Rachmistrze przypominają, że dla jego ważności potrzeba 389 430 głosujących, a więc trzech piątych wyborców z 2010 roku.

To dużo, może nawet zbyt dużo jak na referendum samorządowe. Na miejscu organizatorów miałbym spore wątpliwości, czy uda się zmobilizować taką armię ludzi. Chyba że sprawie nada się wyjątkowy priorytet. Wyjaśni (bądź wmówi!) ludziom, że to coś więcej, niż odwołanie złej pani prezydent. Sprawa polityczna! Ważna! Narodowa! Pisana wielkimi literami. Wtedy obywatele zbiorą się do kupy i pójdą. I dokładnie w tym miejscu zaczynają się moje wątpliwości.

O swojej niechęci do referendów pisałem nieraz. Nie miejsce tu, by przypominać argumenty, czy mnożyć historyczne przykłady zmanipulowanych decyzji referendalnych. Wystarczy, że powtórzę kredo: demokracja bezpośrednia była częściej niż w służbie ludu, cudownym instrumentem manipulowania ludem przez różnych cwaniaków, na rzecz jeszcze większych cwaniaków.

Lektura klasyków światowej literatury politycznej dostarcza nieskończonej liczby przykładów, że większość idzie zwykle za argumentem silniejszego albo sprawniejszego retorycznie, a najczęściej tego, co najsprawniej zawiaduje odpowiednim budżetem. Nie bez znaczenia są również zgrabne sformułowanie pytania, odpowiednia kampania w mediach czy koniunkturalne wahnięcia społecznych nastrojów. Dość więc łatwo sprowokować sytuacje, że lud głosuje tak, jak chce tego inicjator referendum.

Ktoś nie bez racji powie, że te zarzuty odnoszą się w większej mierze do ogólnonarodowych referendów w ważnych sprawach ustrojowych bądź konstytucyjnych (aborcja, in vitro, dopuszczalność eutanazji etc.), w mniejszym do samorządowych, które odgrywają bardzo pozytywną rolę np. w Szwajcarii.

Prawda to, lecz połowiczna; skłonność do ulegania demagogii wszędzie jest podobna, z tą może różnicą, że nieco trudniej ją uprawiać w krajach o wyższym poziomie wykształcenia i z dłuższą demokratyczną tradycją, niż w społecznościach zdominowanych przez tępaków i ignorantów. A że przed syndromem zbiorowej głupoty nie tak łatwo się obronić, udowodnili ostatnio także Szwajcarzy, głosując w referendum za ograniczeniem wysokości pensji prezesów korporacji. Efekt? Planowane migracje liderów biznesu do krajów o nieco większej tolerancji na wysokie zarobki.

Jak to się ma do problemów „naszej Hani" (tak, zdaje się, chciałaby być tytułowana pani prezydent) i referendum warszawskiego? Otóż, gdyby rzetelnie wymienić wszystkie wady długoletnich rządów HGW, dokonać bilansu jej dorobku, może ocena jej działalności nie wypadłaby aż tak źle, by na rok przed wyborami samorządowymi spieszyć się z referendum. Jednak cały temat podlano hektolitrami populistycznego sosu i ubogacono tysiącem najbardziej nieudolnych politycznych figur, słowem, spuszczono ze smyczy demona demagogii.

Oto dla jednych odwołanie HGW to sprawa honoru. Dla drugich „czerwona kratka" dla Platformy. Dla jeszcze innych „próba generalna" przed wyborami sezonu politycznego 2014–2015. Oliwy do ognia dolał sam miłościwie nam panujący premier Donald Tusk, wzywając obywateli, by tym razem zechcieli powstrzymać swoje zachowania obywatelskie, bo (przynajmniej w jego przekonaniu) dobrej sprawie się nie przysłużą.

W ślad za premierem poszedł lider sondaży pan prezydent, który ogłosił, że w referendum udziału nie weźmie. Wszystko to wzbudziło furię przeciwników „naszej Hani" i z małej sprawy zrobiła się sprawa wielka. Poważna! I narodowa!

Ile w tym wszystkim „cukru w cukrze", czyli rzetelnej oceny dorobku Hanny Gronkiewicz-Waltz? Nie wiem i wątpię, by ktokolwiek mógł uczciwie powiedzieć, że chodzi tu o cokolwiek innego niż o politykę. Szanuję demokrację. Nie chcę zniechęcać obywateli do korzystania z legalnych instrumentów prawnych. Nie twierdzę, że pani prezydent wyjątkowo zgrabnie pląsała na krajowej i lokalnej scenie politycznej.

Ale na miłość boską, po co ta cała afera, po co ta cała demagogia. A ile śmiechu będzie, jeśli warszawiacy nie pójdą do urn? I kto na tym zyska? Demokracja bezpośrednia?

Do końca mnożono w jego sprawie wątpliwości. Dziś ich już nie ma. Zebrano dostateczną liczbę podpisów pod wnioskiem. Referendum więc się odbędzie. Inna sprawa, czy warszawiacy spełnią formalny wymóg i dostatecznie aktywnie wezmą w nim udział? Rachmistrze przypominają, że dla jego ważności potrzeba 389 430 głosujących, a więc trzech piątych wyborców z 2010 roku.

To dużo, może nawet zbyt dużo jak na referendum samorządowe. Na miejscu organizatorów miałbym spore wątpliwości, czy uda się zmobilizować taką armię ludzi. Chyba że sprawie nada się wyjątkowy priorytet. Wyjaśni (bądź wmówi!) ludziom, że to coś więcej, niż odwołanie złej pani prezydent. Sprawa polityczna! Ważna! Narodowa! Pisana wielkimi literami. Wtedy obywatele zbiorą się do kupy i pójdą. I dokładnie w tym miejscu zaczynają się moje wątpliwości.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą