Do końca mnożono w jego sprawie wątpliwości. Dziś ich już nie ma. Zebrano dostateczną liczbę podpisów pod wnioskiem. Referendum więc się odbędzie. Inna sprawa, czy warszawiacy spełnią formalny wymóg i dostatecznie aktywnie wezmą w nim udział? Rachmistrze przypominają, że dla jego ważności potrzeba 389 430 głosujących, a więc trzech piątych wyborców z 2010 roku.
To dużo, może nawet zbyt dużo jak na referendum samorządowe. Na miejscu organizatorów miałbym spore wątpliwości, czy uda się zmobilizować taką armię ludzi. Chyba że sprawie nada się wyjątkowy priorytet. Wyjaśni (bądź wmówi!) ludziom, że to coś więcej, niż odwołanie złej pani prezydent. Sprawa polityczna! Ważna! Narodowa! Pisana wielkimi literami. Wtedy obywatele zbiorą się do kupy i pójdą. I dokładnie w tym miejscu zaczynają się moje wątpliwości.
O swojej niechęci do referendów pisałem nieraz. Nie miejsce tu, by przypominać argumenty, czy mnożyć historyczne przykłady zmanipulowanych decyzji referendalnych. Wystarczy, że powtórzę kredo: demokracja bezpośrednia była częściej niż w służbie ludu, cudownym instrumentem manipulowania ludem przez różnych cwaniaków, na rzecz jeszcze większych cwaniaków.
Lektura klasyków światowej literatury politycznej dostarcza nieskończonej liczby przykładów, że większość idzie zwykle za argumentem silniejszego albo sprawniejszego retorycznie, a najczęściej tego, co najsprawniej zawiaduje odpowiednim budżetem. Nie bez znaczenia są również zgrabne sformułowanie pytania, odpowiednia kampania w mediach czy koniunkturalne wahnięcia społecznych nastrojów. Dość więc łatwo sprowokować sytuacje, że lud głosuje tak, jak chce tego inicjator referendum.
Ktoś nie bez racji powie, że te zarzuty odnoszą się w większej mierze do ogólnonarodowych referendów w ważnych sprawach ustrojowych bądź konstytucyjnych (aborcja, in vitro, dopuszczalność eutanazji etc.), w mniejszym do samorządowych, które odgrywają bardzo pozytywną rolę np. w Szwajcarii.