Sceny z fotoplastikonu, gotowa scenografia do ekranizacji Kuśniewicza czy Rotha: fiakry, bokobrody, pieczone kasztany, Żydzi, Cyganie, białe piersi Hucułek, syfilis, kakao, Klimt, binokle, sanie, telegraf i austromarksizm – a najśmieszniejsze, że to wszystko prawda.
Spędzić tam dzieciństwo z ojcem – lekarzem wojskowym i matką – w młodości muzą wiedeńskich literatów, którzy po I wojnie światowej trafili do rumuńskiego już miasta trochę za chlebem, a trochę z tęsknoty za epoką. Mieszkać w willi tuż obok pałacu metropolitów Bukowiny i Dalmacji, podglądać przez lornetkę ruch w obejściu rezydencji cadyka z pobliskiej Sadagóry, czytać w czterech językach, słuchać z głową na kolanach starszej siostry gry ojca na fortepianie, trochę się wstydzić, a trochę być dumnym z matki, która uwielbia bulwersować mieszczki, maszerując z gołą głową i rakietą pod pachą na korty. Romansować, pływać kajakiem po Prucie, studiować w Akwizgranie i Brnie, odbyć służbę wojskową przy bukareszteńskim Sztabie Generalnym, gdzie można zaimponować znajomością polskiego, włoskiego i arabskiego.
I nagle, w dzień po skierowanym pod adresem Rumunii ultimatum Moskwy, zobaczyć na ulicach swojego miasta patrole Armii Czerwonej, a w kilka miesięcy później doczekać deportacji jako element klasowo niepewny. Rodzicami totalizmy podzieliły się po równo: matka zamarzła w transporcie na Syberię, ojciec, któremu wytropiono jedną czwartą krwi żydowskiej – w marszu śmierci po zamarzniętym stepie Transnistrii. Młody człowiek trafia zwyczajowo nad Ob do brygady drwali, po czym, nie znając kraju ani języka, ucieka. Złapany, dostaje za „szpiegostwo na rzecz Austrii" równie zwyczajową dychę i piątkę na przytarcie rogów, by ostatecznie trafić do posiołka Jagodnoje na Kołymie, pięćset kilometrów od Magadanu.
Mieszkać tam bez mała trzydzieści lat, strzepując ze ścian przydziałowej klitki szron, pleśń i karaluchy, pracować jako tragarz, znosząc po oblodzonym trapie sól, cement i skrzynie gwoździ, a z czasem, gdy standard życia zaczął się poprawiać, również kafelki, kuchenki gazowe i dębowe trumny dla miejscowej nomenklatury. A przez cały ten czas czytać we wszystkich dostępnych językach i gromadzić księgozbiór, jeden z największych na Dalekiej Północy.
A przede wszystkim – nie zadręczyć się na śmierć myślą o życiu, które mogło być, o karierze literackiej czy akademickiej, która w Czerniowcach wydawała się na wyciągnięcie ręki, o niezobaczonych miastach, nieprzeżytych romansach, niewypitych winach, a bodaj i koszulach, które nie ocierałyby szyi do krwi chamskim, sowieckim ściegiem. Owszem, wspinać się na okoliczne sopki z wykutym własnoręcznie czekanem, smakować pomarańczową kulę słońca i pierwszą od ćwierć wieku pomarańczę, w sześćdziesiątym roku życia ożenić się, a w siedemdziesiątym – zadebiutować po rosyjsku powieścią „Zekameron", łagrową tragigroteską, którą mógł napisać tylko pogrobowiec Austro-Węgier.