We Włoszech sztandar nowoczesności wysoko podniósł Marinetti. Za Bugiem bolszewicy zaczynali lepić nowego człowieka i nie można wykluczyć, że przynajmniej część miała dobre intencje. Nawet Żeromski śnił szklane domy. Postęp zawiadywany siłą ludzkiego rozumu, wsparty potęgą wyobraźni, napędzany silnikami wynalazków raz na zawsze miał dać ludziom doczesne szczęście. Symbolem nowej ery miały być miasta nowoczesności. Dlatego z taką pasją kreślono ich plany, wytyczano drogi i wylewano fundamenty. Obsesję nowej architektury mieli nie tylko sowieccy komuniści i ich brunatni pobratymcy z Berlina.
Także po drugiej stronie Atlantyku budowano śmiałe projekty miast przyszłości. A nawet i u nas, nad Wisłą, nigdy niezrealizowane plany przebudowy Warszawy wprawiają w osłupienie. Jedno, co łączy te wszystkie projekty, to wykreślenie spośród priorytetów perspektywy zwykłego człowieka. Śniącym sny o potędze nie o niego chodziło. Architektura miała służyć wyższym celom; systemom, ideologiom, doktrynie. Zwykły człowiek liczył się najmniej; oczywiście potrzebny był jako tragarz, robotnik budowlany, murarz, stolarz, akrobata (tak, tak, praca na wysokościach wymagała zdolności akrobatycznych), ale jadł i pił byle co, pomieszkiwał w barakach lub ciasnych kawalerkach. Z obowiązkiem meldunku, administracyjnym dozorem i głodową pensją.
Ale to nikt inny tylko tenże właśnie człowiek zawiódł planistów na całej linii. Wielkie budowy okresu oszalałej ideologii legły w większości w gruzach. Sanacyjnego projektu w Warszawie nie zbudowano. Kamienne świątynie nazizmu zburzono. Komunistyczne pałace rozpadają się na kawałki. Wielkie inwestycje budowlane napędza już nie ideologia, ale magia pieniędzy. Jednak magnetyczna siła miast pozostała. Człowiek, tak z gruntu nieważny, w epoce wielkich budów uwierzył, że jego szansą jest miasto. Porzucił leśne wioski, odziedziczoną po rodzicach piędź ziemi, plemienne ostępy lasów deszczowych i gnany potrzebą lepszego życia udał się w stronę miast. Inżynierowie nie byli na to przygotowani. Nie mieli i nie mają dla tych współczesnych nomadów żadnej oferty.
Zaczęły więc powstawać sklecone z dykty i blachy falistej budy i domeczki. Obrosły nimi śmietniki i zaniedbane przedmieścia wielkich miast. Zaczęli się tam rodzić, choć lepszym słowem pewnie byłoby „lęgnąć", nowi ludzie, rasa śmietnikowa, tubylcy slumsów i faweli. Jakże są różni od wielkich marzeń konstruktorów nowoczesności! Jakże nie dorastają do ich marzeń i ideałów! Jakże szybko dorobili się suwerenności na terenie swoich slumsów. Jak szybko stworzyli struktury przestępcze, przejęli kontrolę nad rynkiem broni, narkotyków i prostytucji. Jak szybko pokazali wyciągniętą pięść profesorom od nowych idei. Jak perfekcyjnie przenieśli do nowoczesności dżunglę, z której wyszli.
Widziałem ich siedliska w Ameryce Południowej i środkowej Afryce. Widziałem z daleka, bo wejście do nich, zwłaszcza po zmroku, wymaga prawdziwej odwagi. Oblepione są nimi do dziś niektóre stolice Europy. W Azji zatłoczone do szaleństwa przedmieścia niemal wyłącznie zasiedlone przez tę samą rasę. To ludzie, których miasto przyciągnęło, ale którym nie przedstawiło żadnej oferty. Radzą więc sobie, jak mogą. Szukają byle zajęcia. Pracują na ulicach. W garkuchniach. Sprzątają hotele. Sprzedają narkotyki i wysyłają dzieci na ulice. To oni są prawdziwym wyzwaniem ludzkości. To oni są naszym zobowiązaniem. Jeśli nie znajdziemy dla nich jako ludzkość pomysłu, wyjdą kiedyś na ulice i zaczną walczyć o swoje. I nie będzie dla nich żadnych świętości. Kultura, własność, prawo polegną w starciu z głodnym tłumem z faweli. Czy w istocie ktoś o nich myśli na poważnie? Boję się, że tylko garstka społeczników i misjonarzy. Odpowiedzialni za przyszłość planety mają inne problemy. Inne sprawy. A ten tłum ciągle rośnie. Jest ich coraz więcej. I buduje się dla nich nowe miasta. Niech nie czują się bezpieczni twórcy domów marzeń z Dubaju czy Astany. Jest niemal pewne, że ludzie przedmieść dotrą i tam.