Robię to jednak po to, żeby mój tekst trafił do właściwego adresata. Nie piszę w tej sprawie „na lewicy" także z tego powodu, że tam potwierdzę tylko krzywy obraz „katolika" jako kogoś powierzchownego w swojej wierze i w gruncie rzeczy bardzo zepsutego.
Nie mam takiego obrazu i nie chcę go utrwalać. Stanowczo twierdzę, że ton, jakim lewica wypowiada słowo „katolik", należy się wszystkim ludziom powierzchownie traktującym swoje wyznanie, a są oni wyznawcami każdej religii. Wolałabym właściwie w ogóle nie poruszać tego tematu, skoro poruszają go wszyscy, a Magdalena Środa w swoim felietonie posunęła się do stwierdzenia, że wszelka krytyka gender jest przykrywką dla pedofilii w Kościele. Jako osoba pisująca wiersze muszę pogratulować tak daleko idącego skojarzenia. Bardzo chciałam być gender, Bóg widział, ale naprawdę się nie dało, jak zresztą wszędzie tam, gdzie ideologia chce górować nad zwykłym życiem.
Czytelnik tego tekstu wyczuwa pewnie, że krążę wokół tematu i przesuwam granicę wstępu. Tak jest, bo postanowiłam opisać scenę ze swojego dziecinnego życia, zdarzenie intymne i nigdy przeze mnie nieopowiedziane. Chcę to jednak zrobić właśnie teraz, kiedy temat jest gorący, a skala niebezpieczeństwa nieznana. Opowieść ta ma jeszcze taką wartość, że nie dotyczy czasów współczesnych i jest dowodem na to, jak dawny jest to problem i że nie ma związku z powszechnym dostępem do nietrendowego zepsucia.
Jako dziecko chodziłam na religię do sióstr na coś w rodzaju tajnych kompletów. Moja rodzina przykładała dużą wagę do poziomu wychowania religijnego, a siostry były głęboko wykształcone i już samo przebywanie z nimi gwarantowało rozwój. Siostry jednak nie miały pozwolenia od komuszych władz na prowadzenie takich zajęć, więc lekcje religii odbywały się w ich siedzibie przy zasłoniętych oknach w atmosferze konspiracji. Dzieci było kilkoro, ale nikt się tam nad nami nie rozczulał, nikt nam nie grał na gitarze ani nie zniżał do dziecinnego języka. Siostry były surowe jak w wojsku, a sama religia głęboko poważna, obowiązek raczej niż coś, co ma być przyjemne.
Zresztą wtedy Kościół i msze miały inny charakter ze względu na to, że odprawiane były po łacinie. Od pierwszych lat dzieciństwa przyzwyczajona byłam do tego, że wchodząc na ten teren, znajduję się jakby za granicą, gdzie obowiązuje obcy język, w oparach kadzideł i w podniosłej atmosferze. Ksiądz był trochę jak koryfeusz w greckim teatrze – niedostępny, daleki recytator.