Żelazny, krwawy, ludzki

Autorka najnowszej biografii Feliksa Dzierżyńskiego stworzyła relację pełną faktów tak bardzo sprzecznych ?– i tak przerażających – że wobec nich zatrzymuje się zdolność do moralnej oceny. Sama autorka takiej oceny nie wydaje. Spróbujmy uczynić to za nią.

Publikacja: 31.01.2014 23:11

Red

Sylwia Frołow rozpoczyna książkę sprawozdaniem z procesu swojego bohatera. W rzeczywistości podobny sąd nad Feliksem Dzierżyńskim nigdy się nie odbył, a mowa prokuratora i obrońcy jest literacką kompilacją cytatów. Fikcyjny sędzia, przytłoczony ciężarem gatunkowym argumentów za i przeciw, zawiesza rozprawę... i do końca lektury nie wraca już na salę sądową. Jednakże kilkaset stron następującej po tym wstępie opowieści stanowi materiał bogaty i na tyle wymowny, że prowokuje do rewizji i kontynuacji nieodbytego procesu.

Rzecz o pierwszym czekiście napisana została w schemacie otwartego spojrzenia na kontrowersyjną postać. Tak też reklamuje ją wydawnictwo. „Namiętny kochanek, zaślepiony fanatyk, wrażliwy morderca" – głosi slogan umieszczony na tylnej okładce. Dalej słowa: „Wierzę tylko w naukę Chrystusa"... to cytat z samego Dzierżyńskiego. Z tego powodu książka doczekała się zjadliwych komentarzy ze strony osób, które nawet nie zajrzawszy do środka dzieła, uznały je za próbę nachalnego wybielania zbrodniarza. Niesłusznie. Prowokująca okładką praca Sylwii Frołow jest rzetelna w sferze faktów. Co z nimi począć, to już inna sprawa.

Pobożny asceta

Wyłonienie na światło dzienne zakamarków życia osobistego „żelaznego Feliksa" stanowi ciekawe i historycznie wartościowe partie dzieła. Dzierżyński kochał, z wzajemnością, kilka kobiet, a jedna z nich popełniła z jego powodu samobójstwo. Nie będziemy się jednak zajmować tą częścią jego biografii. Nie ma co też rozwodzić się nad oceną relacji rodzinnych Dzierżyńskiego. Frołow przekonująco udowadnia, że nie był on pod tym względem potworem, jak chcieli go widzieć niektórzy biografowie. Feliks Dzierżyński był kochającym i czułym ojcem małego Jaśka.

Przy okazji warto przyjrzeć się bliżej ascetycznemu wątkowi jego postawy wychowawczej. Po przyjeździe z matką ze Szwajcarii do Moskwy chłopak zaczął cierpieć na uporczywą migrenę. Kremlowski lekarz zaaplikował mu łyżeczkę koniaku. „Niechaj Jaśko dokładnie wypełnia przepisy pionierskie, a ból przejdzie" – zaopiniował ojciec. Dzierżyński nie moralizował na pokaz. Surowe i niezłomne zasady stosował przede wszystkim wobec samego siebie. Jako młody socjaldemokrata, agitujący w fabrykach Kowna, stale głodował. „Nieraz ślinka ciekła, kiedy chodziłem po mieszkaniach robotniczych i w nos uderzał zapach blinów" – wspomina. Jednak nie dawał się zaprosić do stołu, kłamiąc, że jest najedzony.

Ta osobista asceza wiązała się z poświęceniem dla innych. W X pawilonie warszawskiej cytadeli Feliks zaopiekował się ciężko chorym robotnikiem, dokarmiając go na własny koszt i dwa razy dziennie wynosząc na własnych rękach na spacerniak. Poświęcenie to miało wszelako rys fatalistyczny. Kapitalny jest opis dyskusji, jaką w warszawskim mieszkaniu „młokos z Wileńszczyzny" odbył z Edwardem Abramowskim, wybitnym ideologiem polskiego socjalizmu. „Jestem jak atom wody, nurt mnie dokądś niesie, kierunek nie ode mnie zależy ani szybkość" – replikował Abramowskiemu, apoteozującemu wolną wolę jednostki.

Dzierżyński, polski szlachcic z kresowego dworu, skoligacony z Józefem Piłsudskim, otwarcie sprzeciwił się zasadom, w jakich chował się w rodzinnym środowisku. Odrzucił je, gdy tylko uznał ich rozbieżność z realnym życiem. „Dla mnie gadanie jest wstrętne, chcę pracować, pracować tak, bym czuł, że żyję nie na próżno" – pisze z zesłania do siostry.

Smutki wileńskie

W czasach gimnazjalnych był chłopcem bardzo religijnym. Wraz z kilkoma kolegami założył uczniowskie kółko pod znamienną nazwą „Serce Jezusowe". Jego celem, obok wzajemnej pomocy w kształceniu, była walka z caratem o niepodległość Polski. Przysięgę gimnazjaliści złożyli na wileńskiej Górze Giedymina, a więc w stuprocentowo romantycznym stylu. Felek w owym czasie kładł się krzyżem w kościele, potrafił też zapewniać rówieśników, że jeśli Boga nie ma, strzeli sobie w łeb. Jednak w 1894 r. zaszła w nim gwałtowna zmiana. Zerwał z wiarą i odtąd równie gorąco przekonywał kolegów, że Bóg nie istnieje.

Co zadecydowało o tym przełomie? Tego już się nie dowiemy. Frołow wskazuje na śmierć matki, ta jednak umarła w dwa lata po zerwaniu Feliksa z religią. Czasem błahe z pozoru wydarzenie w życiu młodego człowieka, podatnego na zewnętrzne impulsy jak plastelina, kształtuje go na całe dorosłe życie. Możemy tylko się domyślać, że nie było to nic radosnego. Przecież ten gimnazjalista, któremu ksiądz katecheta odradzał wstąpienie do seminarium, gdyż „był zbyt wesoły i uwodzicielski", z czasem – jak zgodnie świadczą współcześni – stał się człowiekiem całkowicie wyzbytym poczucia humoru. To też o czymś świadczy.

W każdym razie Dzierżyński, który „w innych czasach i w innym miejscu miałby szansę zostać świętym", skręcił w kierunku socjaldemokracji, zostając z czasem komunistą, działaczem bolszewickim, wreszcie – twórcą i pierwszym kierownikiem otoczonej upiorną sławą sowieckiej policji politycznej.

Zrywając z religią, nie zerwał bynajmniej z chrześcijaństwem – przynajmniej we własnym mniemaniu. Gdy w 1901 r. siedział w więzieniu w Siedlcach, rodzina przysłała mu do celi Nowy Testament. On dziękował gorąco za tę lekturę, jednak gdy najbliżsi ocenili ów gest jako nawrócenie „zbłąkanej owieczki", równie gorąco zaprotestował. Nie jest katolikiem! „Ja wierzę tylko w naukę Chrystusa, w Jego Ewangelię, w miłość Jego niezmierzoną ku ludziom nieszczęśliwym". Jeszcze w 1920 r., jako jeden z przywódców marionetkowego rządu bolszewickiej Polski, w rozmowie z księdzem Mieczkowskim z Wyszkowa przekonywał go: „Chrystus pierwszy rewolucjonista i za rewolucję życie oddał". Dodał przy tym w znanym nam już, fatalistycznym duchu: „Kościół katolicki spaczył Jego idee, ucząc o wolnej woli, której nie ma i być nie powinno. Komuna wychowa człowieka tak, że tylko dobrze robić będzie".

Duchownego na komunizm nie nawrócił. Ale czy sam wierzył jeszcze w tę utopijną wizję? Między rokiem 1901 a 1920 ten idealista zdążył przemienić się w ideologa. W każdym razie daleko mu było do szczerego rewolucyjnego entuzjazmu. Ksiądz Mieczkowski (który podczas dyskusji nie wiedział jeszcze, że rozmawia z wszechpotężnym szefem Czeki) wspomina, że jego oponent, zapytany, czym komuniści zastąpią religię w sercu człowieka, odpowiedział mu gorzkim tonem: „Ideały nasze nie dzisiaj się urzeczywistnią. Upłyną jeszcze wieki".

Sylwia Frołow zastanawia się, czy Dzierżyński, wzorem Inkwizytora z powieści Dostojewskiego, „podłożyłby ogień pod stos Chrystusa". I przyznaje, że nie ma odwagi odpowiedzieć na to pytanie. Ale przecież odpowiedziała na nie historia. Jeśli wierzymy, że cierpi On w każdym skrzywdzonym człowieku, musimy też uznać, że miliony ofiar sowieckiego systemu przemocy – na którego czele stał „żelazny Feliks" – to miliony rozpalonych stosów.

Kluczowy problem stanowi tutaj stosunek bolszewików do terroru. Rozpatrując go, należy wystrzegać się pokusy oceny tamtych wydarzeń przez pryzmat doświadczeń XX wieku. Ówcześni rewolucjoniści, przynajmniej niektórzy, naprawdę wierzyli, że mogą zmienić świat na lepsze! Była to w istocie rzeczy taka sama wiara – a raczej ten sam fanatyzm – z jaką religijni przywódcy dawnych wieków ruszali do wojen, w których wyrzynali innowierców. I jedni, i drudzy ufali w słuszność zasady, która usprawiedliwiała przemoc stosowanych środków. Dla rosyjskich komunistów celem było uszczęśliwienie ludzkości poprzez zrównanie pozycji społecznej jednostek. Do osiągnięcia tego celu, jak uczy doktryna, niezbędne jest jednak usunięcie klas posiadających. Któż z tych, komu leży na sercu dobro człowieka, mógłby potępić ową bolesną, acz konieczną operację? Tak rozumowało wtedy wielu ludzi niewątpliwie szlachetnych, wrażliwych na biedę i upośledzenie drugiego człowieka. Takich jak Feliks Dzierżyński.

Jednak terror to tylko przejściowy etap w drodze ku społeczeństwu wiecznej szczęśliwości, w którym nie tylko nie będzie klasowej dyskryminacji, ale nawet zanikną – jako niepotrzebne – struktury państwowe. O słuszności takiego rozumowania przekonany był Lenin. Gdyby miało się okazać, że terror nie poprawi losu ludzkości, jego stosowanie byłoby tragiczną pomyłką. Tego jednak bolszewicki teoretyk nie zakładał.

Szale sprawiedliwości

W grudniu 1917 r., równo w miesiąc po objęciu władzy nad Rosją, Lenin postawił Dzierżyńskiego na czele Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, zwanej w skrócie (od pierwszych liter swojej rosyjskiej nazwy) Czeka. Już wkrótce ten słowny nowotwór będzie budził grozę w całym państwie bolszewickim.

Pierwszymi ofiarami czerwonego terroru – oficjalnie ogłoszonego w kilka miesięcy później, lecz w praktyce stosowanego od początku – byli „biali", czyli przedstawiciele klas powiązanych z obaloną władzą. Po pierwsze, aktywni wrogowie „czerwonych", ale też wszyscy inni, włącznie z duchownymi, kobietami i dziećmi. Ginęli rozstrzeliwani na ulicach, w kazamatach aresztów śledczych, w obozach koncentracyjnych, które zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu. Czeka wprowadziła zasadę terroru zbiorowego, który uderzał w ludzi tylko na zasadzie ich klasowej przynależności. „Burżuje" byli przecież „klasą skazaną przez historię na śmierć i mającą na swym koncie zbrodnię wojny światowej". Ten cytat z komunisty Karola Radka brzmiałby świetnie w ustach któregoś z hitlerowskich bonzów – gdyby tylko zamienić w nim „klasę" na „rasę".

To wszystko zgodne było z pierwotną doktryną. Ale rewolucja szybko zaczęła pożerać własne dzieci. Terror obrócił się przeciw robotnikom i chłopom, a także przeciw samym rewolucjonistom. Na pierwszy ogień poszli anarchiści, po nich lewicowi i prawicowi eserowcy, mieńszewicy, wreszcie marynarze Kronsztadu. Wszyscy oni zarzucali bolszewikom zdradę ideałów rewolucji: sojusz z imperialistycznymi Niemcami, wyzysk robotników i ogałacanie z żywności chłopów, umacnianie opresyjnego aparatu państwowego.

Wszechmocny resort

W centrum tych oskarżeń znalazła się złowroga ewolucja, jaką już od swych narodzin przechodzić zaczął „resort bezpieczeństwa". Czeka, by działać skutecznie, musiała się oprzeć na donosicielach, szybko przyjęła też w swe szeregi specjalistów od prowokacji z dawnej carskiej ochrany. I w jednym, i w drugim wypadku wiązało to się z rosnącym wpływem rasowych kanalii – i to w instytucji, która za sprawą Dzierżyńskiego miała świecić przykładem ideowej niezłomności. Ale korozja postępowała dalej. Pojawiła się praktyka sfingowanych oskarżeń i pokazowych procesów. Co więcej, macki „resortu", rozrastające się na kształt polipa, objęły wkrótce wszystkie dziedziny życia. Czekiści wzięli pod kontrolę całe społeczeństwo, rozbudzając w nim obsesję tropienia wrogów i szpiegów we własnym otoczeniu. W kolejnym etapie tego rozwoju zaczęli wręcz inicjować wszelkie „oddolne" przedsięwzięcia.

Gdy osłabione wojną domową państwo bolszewickie zmuszone było do okresowego poluzowania doktrynalnej śruby i częściowego uwolnienia gospodarczej inicjatywy obywateli (tak zwana Nowa Polityka Ekonomiczna, NEP), Czeka – przemianowana na OGPU – wykorzystała to do jeszcze większego wzmożenia społecznej kontroli. Łatwiej przecież mieć haka na kogoś, kto ma więcej do stracenia. A przy okazji można obłożyć go haraczem, przeznaczonym oczywiście na szczytne cele walki o bezpieczeństwo państwa. Skądinąd można przypuszczać, że przyjęte wtedy założenia legły u podstaw obecnej doktryny państwowej Władimira Putina – czekisty u steru rządów Rosji.

Feliks Dzierżyński akceptował wszystkie te „wypaczenia", czyniąc z Czeka podporę systemu, który wielkimi krokami zmierzał ku totalitaryzmowi. Co myślał wówczas ten posłuszny wykonawca poleceń Lenina? Nadal uważał się za zbawcę ludzkości, czy też dostrzegł wreszcie, że król jest nagi? A może przekonywał sam siebie, że „moim honorem jest wierność", jak czynili to później esesmani, koledzy po fachu czekistów? Tak czy owak, z godnym lepszej sprawy fatalizmem „atomu wody" popłynął z prądem, karmiąc się iluzją historycznej konieczności. Stał się – według jego własnych słów – żandarmem rewolucji, ale też wychowawcą kasty żandarmów, którzy z czasem tak urośli w siłę, że zaczęli się stawiać ponad oficjalnie rządzącą partią.

System, jaki wytworzył się w ostatnich latach panowania Lenina, przy czołowym udziale Dzierżyńskiego, utorował drogę stalinizmowi. Sylwia Frołow, biorąc pod uwagę tragiczne losy polskich komunistów w 1937 r., uważa za pewnik, że pierwszy szef sowieckiej bezpieki, gdyby dożył Wielkiej Czystki, zostałby na rozkaz Stalina rozstrzelany wraz z innymi Polakami. To myślenie ahistoryczne. Gdyby Dzierżyński, który umarł w 1926 r., pożył jeszcze co najmniej dziesięć lat... nie wiadomo, kto kogo kazałby rozstrzelać.

Pedagog

Feliks Edmundowicz, jak każdy autokrata, kochał dzieci, więc wzruszył go los sierot rewolucji i wojny domowej. W olbrzymim kraju wegetowało wówczas może sześć, może dziesięć milionów pozbawionych rodziców maluchów. Włóczyły się po dworcach, żebrząc i kradnąc, marły masowo z głodu, chłodu, wszawicy i gangreny. „Były jak szczury z miejskiej kanalizacji – niepoliczalne, żyjące w dużych stadach". Dorośli masowo bili je, mordowali i gwałcili. Aż 80 procent włóczących się dwunastolatek zachodziło w ciążę, a pedofilskie domy publiczne powstawały w każdym większym mieście.

Dzierżyński, który poza kierowaniem Czeka działał też na wielu innych polach, z wrodzonym sobie oddaniem zajął się sierotami. Rozkazał czekistom wyłapywać je i umieszczać w specjalnych ośrodkach. Jak to wyglądało w praktyce, wiemy z raportów kierowanej przez niego komisji do spraw polepszenia bytu dzieci: „To co mamy, to nie domy dziecka, ale dziecięce cmentarze i kloaki".

Frołow pisze, że w sprawie dzieci Dzierżyński, mimo wszystko, „wreszcie mógł czynić dobro". Pamiętajmy jednakże, iż dużą część tych niewiniątek osierocono z jego rozkazu.

Pisząc o okrucieństwach popełnianych przez obie strony podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., autorka powołuje się na świadectwo Izaaka Babla, którego nazywa „strażnikiem prawdy". Nie miejsce tu, by odnieść się do tych partii książki, wyraźnie słabszych od reszty, w których Sylwia Frołow porównuje zbrodnie czerwonych i białych. Chodzi mi o napisane jakby mimochodem zdanie: „po stronie polskiej Babla zabrakło". To przecież nieprawda, „polskim Bablem" jest tutaj Stefan Żeromski. Pisarz, który co prawda w bezpośrednich działaniach wojennych nie uczestniczył, na kartach opowieści „Na probostwie w Wyszkowie" zawarł ocenę co najmniej równie prawdziwą, bo gorzko – choć z różnych pozycji – oceniającą obie strony konfliktu.

„Ci rodacy – pisze on o członkach Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, w skład którego wchodził Dzierżyński – dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nasze nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zdruzgotane tyloletnią wojną – obcą armię, masę, złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty. [...] Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła".

Twarde i jednoznaczne to słowa – a przecież nie ma w nich ani tromtadracji, ani szowinistycznej pychy. Brakuje ich w skądinąd bogatej w cytaty książce Sylwii Frołow. Ale jeśli ktoś już przyjmie ich prawdę, nie może się zgodzić z opinią autorki, gdy ta pisze o Dzierżyńskim: „Był polskim patriotą, jednakże specyficznego rodzaju". W tej sprawie, mimo wysiłków zrozumienia dla całej złożoności i tragizmu postaci bohatera książki, jestem po stronie Żeromskiego.

Kat i Sprawiedliwy

Dzierżyński Sylwii Frołow to dziwna postać. Fascynująca niejednoznacznością, jak widzi ją autorka biografii. Kat, który swym okrucieństwem przeraził nawet tak zagorzałą komunistkę jak Róża Luksemburg. Ale w tej samej książce pełno jest wiarygodnych świadectw ludzi, których naczelnik Czeka osobiście wyciągnął z więzienia, przekonany o ich niewinności lub chociażby tylko o realnej nieszkodliwości dla systemu. Jest wśród nich wielu Polaków, ale chyba niekoniecznie o uwolnieniu więźnia decydowała jego narodowość. Kluczem był charakter. Jeśli „żelazny Feliks" przekonał się, że ma do czynienia z człowiekiem szczerze i odważnie broniącym swoich ugruntowanych przekonań – nawet jeśli były to przekonania całkowicie odmienne od bolszewickich – często puszczał go wolno.

Autorka zastanawia się nad przyczyną owej dziwnej wyrozumiałości, niepasującej do wizerunku oprawcy milionów. I dochodzi do wniosku, że jej bohater „osobowością idealnie wpisywał się w definicję »banalności zła« Hannah Arendt. Jako urzędnik podpisywał wyroki, bo miał do czynienia z liczbą na papierze i przesłaniem ideologicznym w sercu. W chwili bezpośredniego kontaktu z przesłuchiwanym budziło się w nim człowieczeństwo".

Oskarżenie to czy obrona? Trudno powiedzieć. Narracja Sylwii Frołow obfituje w skrajne oceny, raz opisując Dzierżyńskiego jako anioła, innym razem jako diabła w ludzkiej skórze. Ostatecznie autorka nie przechyla jednak na żadną ze stron jego osobistej szali dobra i zła.

Hannah Arendt, na którą powołuje się Frołow, swoją tezę o „banalności zła" wysnuła z obserwacji zachowania Adolfa Eichmanna, jednego z największych zbrodniarzy hitlerowskich. Nie oznacza to przecież, iż ta wybitna znawczyni zjawiska totalitaryzmu istotę zła lekceważy. Przeciwnie, jej książka o Eichmannie jest jednym z najpoważniejszych aktów oskarżenia, jakie kiedykolwiek napisano. Wielcy zbrodniarze to nie bestie – jak zwykliśmy ich nazywać, próbując oswoić to, czego nie da się zrozumieć – lecz ludzie. Też miewają ludzkie odruchy. Jak niemiecki odpowiednik szefa Czeka Heinrich Himmler, szef SS i gestapo, któremu robiło się słabo, gdy przyszło mu uczestniczyć w egzekucji.

Człowieczeństwo oprawcy nie może być traktowane jako równowaga dla jego zbrodni. Przeciwnie, fakt bycia człowiekiem ukazuje tę zbrodnię w całej ohydzie czynu Kaina. Dlatego uważam, że na okładce biografii zatytułowanej „Dzierżyński. Miłość i rewolucja" brakuje jednego słowa: krew.

Autor jest historykiem i publicystą. Do października ub.r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia"

Sylwia Frołow rozpoczyna książkę sprawozdaniem z procesu swojego bohatera. W rzeczywistości podobny sąd nad Feliksem Dzierżyńskim nigdy się nie odbył, a mowa prokuratora i obrońcy jest literacką kompilacją cytatów. Fikcyjny sędzia, przytłoczony ciężarem gatunkowym argumentów za i przeciw, zawiesza rozprawę... i do końca lektury nie wraca już na salę sądową. Jednakże kilkaset stron następującej po tym wstępie opowieści stanowi materiał bogaty i na tyle wymowny, że prowokuje do rewizji i kontynuacji nieodbytego procesu.

Rzecz o pierwszym czekiście napisana została w schemacie otwartego spojrzenia na kontrowersyjną postać. Tak też reklamuje ją wydawnictwo. „Namiętny kochanek, zaślepiony fanatyk, wrażliwy morderca" – głosi slogan umieszczony na tylnej okładce. Dalej słowa: „Wierzę tylko w naukę Chrystusa"... to cytat z samego Dzierżyńskiego. Z tego powodu książka doczekała się zjadliwych komentarzy ze strony osób, które nawet nie zajrzawszy do środka dzieła, uznały je za próbę nachalnego wybielania zbrodniarza. Niesłusznie. Prowokująca okładką praca Sylwii Frołow jest rzetelna w sferze faktów. Co z nimi począć, to już inna sprawa.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał