Kiedy Radosław Sikorski był jeszcze ministrem obrony w rządzie PiS, odtajnił peerelowskie plany i studia strategiczne przygotowywane na wypadek wybuchu III wojny światowej. Zawierały one m.in. szacunki, ilu to Polaków zginie od uderzeń jądrowych, które miasta i rejony zostaną zaatakowane na początku. Oczywiście chodziło o uderzenia amerykańskie. Wojenne plany USA przewidywały, co naturalne, zmasowane uderzenie atomowe na obszar PRL, przede wszystkim aby uniemożliwić przerzut gros sił radzieckich z ZSRR na teatr wojny w Niemczech.
Odtajnione dokumenty szeroko omówiły nasze media. Chłonąłem te relacje jak zaczarowany, bo działo się coś bardzo znamiennego w swoim absurdzie. Otóż niemal wszystkie polskie środki masowego przekazu, nie kłamiąc, tylko poprzez redagowanie tekstów, przemilczenia, niestawianie kropki nad „i" oraz różnego rodzaju sugestie, stworzyły materiały, z których albo wynikało, albo co najmniej można było odnieść wrażenie, że na wypadek III wojny światowej atak atomowy na obszar sojuszniczego PRL i na własne linie transportu planowali wykonać... Rosjanie. Wszystko, co mogło podsunąć czytelnikowi myśl, że były to plany Amerykanów, zostało przez dziennikarzy przytomnie pominięte.
Nie piszę tego, aby zacząć zastanawiać się nad fenomenem polskiej rusofobii. Chodzi mi o coś innego. Ta sprawa bardzo kojarzy mi się z pułkownikiem Kuklińskim. W kilku momentach. Po pierwsze, Kukliński rozpoczął przecież współpracę z Amerykanami, po to, by w wypadku wojny odwrócić od Polski ich atomowe salwy, żeby Amerykanie nie musieli kłaść bariery jądrowej na linii Wisły, bo na skutek informacji przekazywanych im przez pułkownika mieliby taką przewagę, że nie byłoby to konieczne. Po drugie – cała ta sprawa pokazuje postępującą „kuklinizację" polskiej świadomości historycznej, czyli proces wypierania pamięci o tym, że kiedyś Amerykanie byli, wprawdzie nie z własnego i nie z naszego wyboru, ale jednak – naszymi potencjalnymi przeciwnikami.
„Jedyne państwo polskie..."
Temat Kuklińskiego wiedzie wprost do sporu o zdradę. Tego pojęcia używają obie strony sporu. I nie ma im się co dziwić, bo też sprawa Kuklińskiego właśnie w tematyce zdrady jest osadzona.
Strona, użyjmy tego słowa, „antykuklińska" nazywa pułkownika zdrajcą, bo podobno zdradził Ojczyznę. Strona „prokuklińska" w swej większości uważa za zdrajców tych, których zdradził pułkownik. I często można odnieść wrażenie, że używa jego nazwiska jako tarana w wojnie, która ma ostatecznie pogrążyć w oczach Polaków dawnych PZPR-owców i ich spadkobierców.
Zajmijmy się najpierw tymi pierwszymi.
Nazwać Kuklińskiego „zdrajcą" może tylko ktoś, kto odmawia uznania faktów, czyli tego, co w rzeczywistości stało się tu w 1945 roku. Bo cały spór o Kuklińskiego czy szerzej – o to, czym był obóz sprawujący władzę w PRL, to w istocie spór o to, co wtedy nastąpiło. Mówiąc krótko – czy za przejmującym wtedy władzę z nadania Stalina PPR i jego trabantami stały jakieś racje. Czy można bronić tezy, że polscy komuniści mieli wtedy prawo zrobić to, co zrobili.