Źródła nienawiści

Skąd tak potężna niechęć części dzisiejszych elit ?do Kuklińskiego? Tkwi ona w teraźniejszości, w ostrości konfliktu, który formalnie tylko dotyczy ocen historycznych; tak naprawdę jest to spór o dekomunizację.

Publikacja: 31.01.2014 23:49

Kiedy Radosław Sikorski był jeszcze ministrem obrony w rządzie PiS, odtajnił peerelowskie plany i studia strategiczne przygotowywane na wypadek wybuchu III wojny światowej. Zawierały one m.in. szacunki, ilu to Polaków zginie od uderzeń jądrowych, które miasta i rejony zostaną zaatakowane na początku. Oczywiście chodziło o uderzenia amerykańskie. Wojenne plany USA przewidywały, co naturalne, zmasowane uderzenie atomowe na obszar PRL, przede wszystkim aby uniemożliwić przerzut gros sił radzieckich z ZSRR na teatr wojny w Niemczech.

Odtajnione dokumenty szeroko omówiły nasze media. Chłonąłem te relacje jak zaczarowany, bo działo się coś bardzo znamiennego w swoim absurdzie. Otóż niemal wszystkie polskie środki masowego przekazu, nie kłamiąc, tylko poprzez redagowanie tekstów, przemilczenia, niestawianie kropki nad „i" oraz różnego rodzaju sugestie, stworzyły materiały, z których albo wynikało, albo co najmniej można było odnieść wrażenie, że na wypadek III wojny światowej atak atomowy na obszar sojuszniczego PRL i na własne linie transportu planowali wykonać... Rosjanie. Wszystko, co mogło podsunąć czytelnikowi myśl, że były to plany Amerykanów, zostało przez dziennikarzy przytomnie pominięte.

Nie piszę tego, aby zacząć zastanawiać się nad fenomenem polskiej rusofobii. Chodzi mi o coś innego. Ta sprawa bardzo kojarzy mi się z pułkownikiem Kuklińskim. W kilku momentach. Po pierwsze, Kukliński rozpoczął przecież współpracę z Amerykanami, po to, by w wypadku wojny odwrócić od Polski ich atomowe salwy, żeby Amerykanie nie musieli kłaść bariery jądrowej na linii Wisły, bo na skutek informacji przekazywanych im przez pułkownika mieliby taką przewagę, że nie byłoby to konieczne. Po drugie – cała ta sprawa pokazuje postępującą „kuklinizację" polskiej świadomości historycznej, czyli proces wypierania pamięci o tym, że kiedyś Amerykanie byli, wprawdzie nie z własnego i nie z naszego wyboru, ale jednak – naszymi potencjalnymi przeciwnikami.

„Jedyne państwo polskie..."

Temat Kuklińskiego wiedzie wprost do sporu o zdradę. Tego pojęcia używają obie strony sporu. I nie ma im się co dziwić, bo też sprawa Kuklińskiego właśnie w tematyce zdrady jest osadzona.

Strona, użyjmy tego słowa, „antykuklińska" nazywa pułkownika zdrajcą, bo podobno zdradził Ojczyznę. Strona „prokuklińska" w swej większości uważa za zdrajców tych, których zdradził pułkownik. I często można odnieść wrażenie, że używa jego nazwiska jako tarana w wojnie, która ma ostatecznie pogrążyć w oczach Polaków dawnych PZPR-owców i ich spadkobierców.

Zajmijmy się najpierw tymi pierwszymi.

Nazwać Kuklińskiego „zdrajcą" może tylko ktoś, kto odmawia uznania faktów, czyli tego, co w rzeczywistości stało się tu w 1945 roku. Bo cały spór o Kuklińskiego czy szerzej – o to, czym był obóz sprawujący władzę w PRL, to w istocie spór o to, co wtedy nastąpiło. Mówiąc krótko – czy za przejmującym wtedy władzę z nadania Stalina PPR i jego trabantami stały jakieś racje. Czy można bronić tezy, że polscy komuniści mieli wtedy prawo zrobić to, co zrobili.

A takiej tezy można bronić tylko wtedy, gdy przyjmie się jedną z dwóch podstaw rozumowania. Można uznać, że oni po prostu mieli rację, bo leninizm był (a skoro wtedy był, to pewnie dalej jest...?) przyszłością ludzkości, ideologią słuszną i wszystko usprawiedliwiającą. Ale tak teraz nie myśli nikt; przynajmniej nikt znany.

Można więc postąpić inaczej. Można uznać, że wszystko było bardzo zawikłane, pełnej racji w sumie nie miał nikt, ale z tego zamieszania wyszło w końcu „międzynarodowo uznane państwo polskie, jedyne, jakie wtedy mogliśmy mieć". A Kukliński zdradził to „jedynie możliwe" państwo.

Taka teza średnio wytrzymuje jednak krytykę. Bo nawet gdyby była prawdziwa, to jej przyjęcie oznacza jednak, że sytuacja pod względem etycznym była niezwykle poplątana. A w rozmywającej się w półcieniach i szarościach rzeczywistości trudno wobec kogokolwiek formułować oceny tak ostre jak zdrada. Tym bardziej że gdy rozbierzemy tę koncepcję komunistycznej rzeczywistości logicznie, to PRL jawi się jako może i mniejsze zło, zrodzone jednak z czegoś niezwykle kontrowersyjnego. A jego przeciwnicy – jako ludzie może błądzący, może naiwni politycznie, ale zarazem stający po stronie jakiegoś ideału może nieosiągalnego, ale etycznie wyższego. Gdzie tu miejsce na określenie ich mianem zdrajców?

Wreszcie zarzucaną Kuklińskiemu zdradę możemy zdefiniować jako zdradę środowiska. Zdradę kolegów. I to w jakimś sensie prawda, Kukliński zdawał sobie z tego sprawę i bolało go to. Był notabene – warto o tym pamiętać – bardzo ostrożny w ferowaniu ocen moralnych byłych kolegów, a do pewnego momentu – nawet dowódców. Szczerze mówiąc – zdecydowanie nie chciał ich oceniać.

Można dostrzec w tym oczywiście efekt jego sytuacji. Był przecież totalnie uzależniony od Amerykanów, a ci zawsze forsowali w Polsce kurs daleki od radykalizmu, zakładający brak dekomunizacji i absorpcję jak największej części dawnych elit. Ale niezależnie od tego można też uznać, że Kukliński, choć uważał swój wybór za słuszny, jednocześnie po prostu czuł się nie najlepiej wobec dawnych kolegów, więc nie chciał dodatkowo ich antagonizować, „dowalać" im. A w dodatku był – wszystkie świadectwa na to wskazują – człowiekiem bardzo skromnym. Ta powściągliwość, moim zdaniem, świadczy o nim bardzo dobrze. I dodatkowo uwiarygadnia tezę, że w swoich decyzjach i postępowaniu kierował się on wysoką motywacją.

PRL zdradą stoi

Jeśli jednak nawet uznać, że pułkownik Kukliński zdradził swoich kolegów, to trzeba zauważyć, że taka zdrada była organiczną częścią funkcjonowania, by użyć skrzydlatej frazy Szpotańskiego, „szlachty, co z Tuły i Kiachty na tankach przywiozła swój herb". Bo przecież donoszenie do „radzieckich" na kolegów konkurentów z aparatu, jak wykazują IPN-owskie badania archiwów KPZR, było w tymże aparacie codziennością (jeśli ktoś oczywiście był na tyle wysoko, że miewał bezpośredni do „radzieckich" dostęp). Donosy do Rosjan utorowały drogę do władzy Gierkowi. Również w wojsku, aż do chwili, w której stało się oczywiste, że „radzieccy" przestają odgrywać kluczową rolę w kształtowaniu karier, było to zjawisko częste. Gdzie w tej rzeczywistości miejsce na oburzanie się na Kuklińskiego?

To oczywiście szyderstwo, trudno porównywać donoszących dla kariery PRL-owskich dygnitarzy czy generałów do Kuklińskiego, który ryzykował życie, a jego motywacją był patriotyzm. Warto jednak, by ci, którzy zarzucają mu zdradę, zastanowili się przez moment, czy mają do tego jakiekolwiek prawo moralne. Warto, by zastanowił się nad tym generał Jaruzelski, który przecież w 1970 roku w rozmowach z Rosjanami krytykował swego szefa, pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę (którego Kreml postanowił się pozbyć), i sugerował, że niekoniecznie wykona jego rozkazy... Co najmniej to, bo są i ostrzejsze interpretacje jego ówczesnego zachowania, idące w stronę uznania, że generał uczestniczył we wspieranym przez Moskwę spisku przeciw polskiej władzy. Władzy „jedynego państwa, które mogliśmy mieć"...

Próbując przez moment na poważnie analizować argumenty zwolenników tezy pt. „Kukliński – zdrajca", musimy też zauważyć, że w historii narodów znajdujemy przykłady ludzi – oficerów! – którzy złamali wojskowy obowiązek i przysięgę, przeszli na stronę wroga, a stali się bohaterami narodowymi swoich krajów. Wymienić można by ich wiele, najbardziej uderzający jest jednak chyba przykład pruskiego dowódcy Johanna grafa von Yorcka. Twórcy czegoś, co pod nazwą „manewru Yorcka" weszło na stałe do leksykonu niemieckiej polityki.

Yorck był dowódcą pruskiego korpusu w napoleońskiej Wielkiej Armii, maszerującej na Moskwę. Gdy Bonapartemu powinęła się noga, Yorck samowolnie, wbrew polityce dworu i rozkazom z Berlina, zawarł rozejm z Rosjanami, a de facto przeszedł na ich stronę. Złamał tym samym etos oficerski. Został zdrajcą. Chyba bardziej niż Kukliński – bo przecież król Fryderyk Wilhelm III, w odróżnieniu od władz PRL, nie był osadzony na tronie przez obcą potęgę... Ale to dzięki „manewrowi Yorcka" Prusy, zamiast w przegrywającym obozie Napoleona, znalazły się wśród zwycięzców.

Yorck – zdrajca – zakończył życie w randze feldmarszałka armii pruskiej. Stał się niemieckim bohaterem narodowym. Powtórzmy – bohaterem narodowym w kulturze, która najbardziej z europejskich ceniła żołnierską wierność i posłuszeństwo rozkazom...

Gdzie są więc źródła nienawiści do Kuklińskiego? Nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że leżą one nie tyle w przeszłości, ile w teraźniejszości (rozumianej jako cały okres po 1989 roku). W ostrości konfliktu, rozgrywającego się formalnie w świecie ocen historycznych, a politycznie – w świecie sporu o dekomunizację. Sporu, którego dalszą konsekwencją było zakwestionowanie w jakiejś formie uprzywilejowanego statusu materialnego, wyniesionego z PRL przez część ówczesnych elit. A konsekwencją najdalszą – zakwestionowanie statusu prestiżowego, wyniesionego z tego okresu w zasadzie przez całość elit, które albo dotrwały przy władzy do momentu przełomu, albo też wcześniej ten obóz opuściły, ale jeszcze wcześniej stanowiły jego (lub jego zaplecza intelektualnego) istotną część.

Dobrze wyczuwa to Adam Michnik, który od Kuklińskiego nawet nie tyle się dystansował, ile wręcz w pewnym momencie prowadził przeciw niemu kampanię. Kampanię, dodajmy, wbrew pozorom bardzo racjonalną.

Michnik zachowywał się bowiem racjonalnie, gdy pisał, że „legenda tworzona wokół osoby Kuklińskiego jest niestosowna i żenująca". Że dla opozycjonistów było zawsze jasne, iż „najbardziej nawet totalna opozycja wobec władz PRL, którą uważali za dyktaturę podległą Moskwie, nie może prowadzić do współpracy ze służbami obcego wywiadu". Gdy w kontekście Kuklińskiego przywoływał (erudycyjnie, jak to on) Josifa Brodskiego („zawsze uważałem szpiegostwo za najpodlejsze ludzkie zajęcie"). Gdy wypominał pułkownikowi, że „był w armii w marcu 1968 roku, kiedy się działy rzeczy nikczemne, że był w armii w czasie interwencji w Czechosłowacji" (szczególnie interesująca etycznie kwalifikacja w ustach kogoś, kto przyjaźni się z Jaruzelskim i wynosi go na najwyższy piedestał – Jaruzelskiego, który antysemickie czystki w WP zarządził, a operacją „Dunaj" dowodził...). Gdy posunął się tak daleko, że porównał Kuklińskiego do tych Niemców, którzy kierowani antyfaszyzmem zaczęli współpracować z alianckimi wywiadami, by podkreślić, że „są to może bohaterzy służb, dla których pracowali, ale nie bohaterowie Niemiec"...

Gdy Michnik pisał to wszystko – miał rację. Miał rację, gdyż słusznie dostrzegał, że zdecydowane obrócenie się „kwestii Kuklińskiego" w odbiorze społecznym na stronę „prokuklińską" oznaczałoby wahnięcie się historycznego equilibrium w kierunku zagrażającym utrzymaniu dotychczasowych pozycji przez elity postpeerelowskie. A zachowanie tej ich pozycji było dla Michnika warunkiem sine qua non rozwoju sytuacji w Polsce w pożądanym przez niego kierunku. Z tych samych powodów i w tym samym sensie miał rację Wałęsa, gdy przypominał: „zawsze mówiłem – ciszej nad tą trumną, ciszej nad tą postacią".

Jedna trzecia narodu

Strona „prokuklińska" chce oczywiście czegoś dokładnie odwrotnego niż to, czego chcą Michnik i Wałęsa. „Polskę PRL-u" chciałaby na trwale złączyć z hańbą zdrady. Jako spadkobierców tych, którzy doszli do władzy wbrew woli większości, na rosyjskich bagnetach. Jest to emocjonalnie zrozumiałe, politycznie jednak zawodne.

Zwróćmy uwagę na fakty. W 1946 roku odbyło się w Polsce tak zwane referendum ludowe. Jego rezultaty zostały sfałszowane przez komunistów, by dać im moralną podstawę do sprawowania władzy. Na kluczowe pierwsze pytanie (o istnienie Senatu – i PSL, i opozycja podziemna wzywały do głosowania w tym punkcie na „nie") oficjalnie „tak" odpowiedziało 68 procent wyborców, a „nie" – 32 procent. Było to kłamstwo. Z ocalałych autentycznych protokołów komisji referendalnych można wyciągnąć wniosek, że tylko około 30 procent uczestników odpowiedziało na to pytanie „tak", około 70 procent zaś zakreśliło „nie", zgodnie z wezwaniami Mikołajczyka i „lasu".

Skala fałszerstwa była więc ogromna i oburzająca, co słusznie podkreśla się do dziś. Rzadko jednak zwraca się uwagę na drugą stronę tego równania. Oto okazuje się, że w 1946 roku, w warunkach jeszcze sporej swobody i braku powszechnego terroru (terror rzecz jasna był, ale selektywny, uderzający w aktywnych przeciwników reżimu) około 30 procent ludności (czyli prawie jedna trzecia) było skłonne poprzeć PPR-owską władzę (bo to, że pytanie o Senat było w istocie pytaniem o stosunek do tej władzy, było wtedy dla wszystkich oczywiste).

70 procent to oczywiście większość, i to przygniatająca. 30 procent to rzecz jasna mniejszość. Ale zauważmy – to jest bardzo duża mniejszość. A potem, w ciągu całego okresu PRL, aż do załamania się gospodarki za Gierka, ten odsetek z całą pewnością się jeszcze zwiększył (z pewnością, bo w tym kierunku popychały ludzi i awans społeczny, i propaganda, i stopniowe odchodzenie roczników pamiętających czasy sprzed objęcia władzy przez komunistów).

Czy to usprawiedliwia ludzi systemu PRL? Nie. Ale obrazuje skalę problemu. Narracja radykalnie antykomunistyczna uderza – silniej lub słabiej – w pamięć o własnych przodkach kilkudziesięciu procent Polaków. W ich opinię o tych przodkach. Musi to powodować reakcję odrzucenia. I zdecydowanie stępiać propagandową efektywność tejże narracji.

Nie z niskich pobudek

Musi więc również, paradoksalnie, uderzać w narrację „prokuklińską". Opisane powyżej zapętlenie kulturowo-historyczno-polityczne powoduje bowiem taki efekt, że im większy napór na uznanie Kuklińskiego za bohatera narodowego (którym, moim zdaniem, pułkownik był), tym większy opór bardzo dużego segmentu społeczeństwa.

Dość czytelna jest bowiem intencja strony „prokuklińskiej", która za pomocą apoteozy pułkownika chciałaby dokonać moralnej delegalizacji ojców i dziadków bardzo wielu Polaków. A mało kto jest w stanie zaakceptować taką operację na swoich przodkach.

Zwróćmy uwagę, że nie udało się to nawet w Niemczech. Pomimo jednoznacznego odrzucenia przez powojenne pokolenia dziedzictwa nazizmu i pomimo znacznie bardziej jednoznacznej sytuacji etycznej (zbrodnie PRL mimo wszystko bledną w porównaniu ze zbrodniami hitlerowców) Niemcy wciąż uciekają w rozmaite formy usprawiedliwiania „ich matek, ich ojców" i w rozmaite formuły sugerujące, że naziści to była jakaś siła wobec niemieckiego społeczeństwa niemal zewnętrzna.

Ludzie tacy jak Sławomir Cenckiewicz, którzy potrafią określić własnego dziadka jako zbrodniarza i człowieka bardzo złego, są jednak i zawsze będą bardzo niewielką mniejszością. Taka jest po prostu ludzka natura.

Oczywiście upływ czasu łagodzi ten problem. Ale znacznie mniej i znacznie wolniej, niż wydawało się niegdyś. Podział opinii publicznej na część antypeerelowską i drugą, nie tyle propeerelowską, ile instynktownie sprzeciwiającą się radykalnemu potępieniu szeroko rozumianych ludzi PRL, okazał się zadziwiająco silny i trwały. Nie tyle dla polityków – dla nich tak naprawdę jest on już dawno nieaktualny; zastąpiły go podziały nowsze. Dla ludzi.

Ma to złe efekty. Po pierwsze bowiem, zaostrza dodatkowo i tak chorobliwie ostry i destrukcyjny dla kraju podział na obozy III i IV RP. Po drugie zaś – uniemożliwia współpracę ludziom, którym w innych kwestiach niż historia jest często do siebie blisko. Trudno jednak, żeby było inaczej, gdy w powietrzu wisi słowo „zdrada".

Ta sytuacja bije również w sam obóz IV RP. Zwiększa bowiem intensywność odrzucania tego obozu i jego diagnoz przez sporą część społeczeństwa.

Z wszystkich tych przyczyn wskazane byłoby złagodzenie narracji. Akceptacja pewnego minimum, poniżej którego część społeczeństwa zaczyna czuć się niekomfortowo.

To minimum to moim zdaniem uznanie, że ludzie tworzący niegdyś PRL działali niekoniecznie z niskich pobudek. Czy przynajmniej – daleko nie wszyscy z niskich pobudek. Co nie zmienia faktu, że to, co zrobili (stworzenie dyktatury wbrew większości współobywateli), było obiektywnie złe. I część pośród nich doprowadziło do zbrodni. Oczywiście w dużo większym stopniu powinno dotyczyć to tych, którzy przyszli później. Którzy włączyli się w istniejący już system.

Chodzi o uznanie istnienia okoliczności łagodzących – co oczywiście nie znaczy usprawiedliwienia.

Sądzę, że przyjęcie takiej narracji (poza tym, że byłaby ona po prostu prawdziwsza od obecnej) służyłoby i krajowi jako całości, i obozowi IV RP. Przyczyniłoby się też do stworzenia Polski, w której ogromna większość Polaków zaakceptuje pułkownika Kuklińskiego jako bohatera narodowego. Jako polskiego Johanna von Yorcka.

Autor jest historykiem, publicystą tygodnika ?„W Sieci"

Kiedy Radosław Sikorski był jeszcze ministrem obrony w rządzie PiS, odtajnił peerelowskie plany i studia strategiczne przygotowywane na wypadek wybuchu III wojny światowej. Zawierały one m.in. szacunki, ilu to Polaków zginie od uderzeń jądrowych, które miasta i rejony zostaną zaatakowane na początku. Oczywiście chodziło o uderzenia amerykańskie. Wojenne plany USA przewidywały, co naturalne, zmasowane uderzenie atomowe na obszar PRL, przede wszystkim aby uniemożliwić przerzut gros sił radzieckich z ZSRR na teatr wojny w Niemczech.

Odtajnione dokumenty szeroko omówiły nasze media. Chłonąłem te relacje jak zaczarowany, bo działo się coś bardzo znamiennego w swoim absurdzie. Otóż niemal wszystkie polskie środki masowego przekazu, nie kłamiąc, tylko poprzez redagowanie tekstów, przemilczenia, niestawianie kropki nad „i" oraz różnego rodzaju sugestie, stworzyły materiały, z których albo wynikało, albo co najmniej można było odnieść wrażenie, że na wypadek III wojny światowej atak atomowy na obszar sojuszniczego PRL i na własne linie transportu planowali wykonać... Rosjanie. Wszystko, co mogło podsunąć czytelnikowi myśl, że były to plany Amerykanów, zostało przez dziennikarzy przytomnie pominięte.

Nie piszę tego, aby zacząć zastanawiać się nad fenomenem polskiej rusofobii. Chodzi mi o coś innego. Ta sprawa bardzo kojarzy mi się z pułkownikiem Kuklińskim. W kilku momentach. Po pierwsze, Kukliński rozpoczął przecież współpracę z Amerykanami, po to, by w wypadku wojny odwrócić od Polski ich atomowe salwy, żeby Amerykanie nie musieli kłaść bariery jądrowej na linii Wisły, bo na skutek informacji przekazywanych im przez pułkownika mieliby taką przewagę, że nie byłoby to konieczne. Po drugie – cała ta sprawa pokazuje postępującą „kuklinizację" polskiej świadomości historycznej, czyli proces wypierania pamięci o tym, że kiedyś Amerykanie byli, wprawdzie nie z własnego i nie z naszego wyboru, ale jednak – naszymi potencjalnymi przeciwnikami.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą