Nie chcemy o nim słyszeć ani widzieć jego przejawów. Płacimy miliony ludziom grającym role psychoterapeutów, by mieć fałszywe poczucie, że ktoś potrafi uwolnić nas od ciężaru psychiki. Na dentystycznym fotelu zaczynamy od przyjęcia środka znieczulającego. Na szpitalnym łóżku błagamy o morfinę. Kobiety nie chcą rodzić w sposób naturalny. Warunkiem przyjścia na świat nowego człowieka coraz częściej stają się nóż chirurga i wiadro środków znieczulających. Wytworzyliśmy cały przemysł wyzwalania z cierpienia.

Jakiż wielki procent tego, co w życiu osiągamy, idzie na walkę z cierpieniem! Ale czy może być udana? Czy aby chwilowa eliminacja bólu fizycznego może przynieść ulgę i w czym? Czy ów huk, który mamy w uszach, gdy przez chwilę radzimy sobie z uspokojeniem fizycznego bólu, czy owo poczucie pustki po spotkaniu z terapeutą to faktyczna ucieczka od cierpienia? A może tylko krótki przystanek na drodze do czegoś gorszego?

A może coś tracimy? Przecież wszystko co wielkie rodzi się z bólu. „Duch wykorzystuje w wielkim stopniu klęski ciała. Wzbogaca się jego kosztem; ograbia je, raduje się z jego cierpień, żyje z rozboju. Cywilizacja zawdzięcza swój rozwój wyczynom bandyty". To Emil Cioran, wielki pisarz dwóch kultur, rumuńskiej i francuskiej, nietzscheanista, nihilista, autor „Na szczytach rozpaczy", a później „Ćwiczeń z zachwytu". Zastanawiam się, co bardziej miał na myśli? Czy indywidualny wymiar człowieczy, w którym jak na równoważni ciężar wielkiego cierpienia podnosi na wyżyny ludzką wrażliwość, a z nią refleksję, twórczość, osiągnięcia? Czy może myślał o ludzkości jako takiej, na której plecach i dzięki której wysiłkowi wyrastały piramidy, imperia i cywilizacje? Wysiłek z natury jest bolesny, ten największy zaś bywa morderczy. Czyż właśnie ten typ wysiłku, czyli przymuszenie ciała do morderczej pracy, nazywa Cioran bandytą? Jeśli tak, to wiele zostawił ów bandyta po sobie świątyń.

Chrześcijaństwo sakralizuje cierpienie. Dla Chrystusa to jedyna droga do Boga. Syn Boży musi odkupić grzechy wszystkich generacji śmiertelników. Nie jest to możliwe bez fizycznego i psychicznego cierpienia. Śmierć na krzyżu to cierpienie w nieskończonej liczbie wymiarów. Upokorzenie, beznadzieja, próg wątpliwości we wszelkie sensy, z tym najwyższym na czele. Do tego niewyobrażalne cierpienie fizyczne, gdy boli każdy mięsień z osobna, gdy ciało wyrywa się w jedynym możliwym kierunku, ku wolności, ale nie może się pozbyć przybitej do drzewa fizyczności. Upadek na sam dół. Człowieczeństwo na dnie. Najgłębiej doświadczone. „Każdy ma swój krzyż" – mówimy czasem, wysnuwając nić między ewangeliczną ofiarą Jezusa a cierpieniem, które nas doświadcza. Czyż nie jest normalne? Czyż nie taka jest naturalna kolej rzeczy? Dwa tysiące lat historii w cieniu chrześcijaństwa kazały wierzyć w uniwersalny sens tego wzorca.

A jednak wszystko się zmienia. Dziś cierpienie jest niemodne. Zamykamy oczy, widząc w telewizji cierpiących z głodu mieszkańców cywilizacyjnych przedmieść i slumsów. Narzekamy, że pokazuje nam się ból i nieszczęście. Drażni nasze oczy widok umierających z głodu dzieci i ofiar wojny. Nie chcemy patrzeć na umieranie najbliższych. Wymyśliliśmy aborcję, by uwolnić się od cierpienia porodu i rodzicielstwa. Eutanazję, by skrócić męki cierpiących. Posuwamy się tak daleko, że chcemy ochronić nienarodzonych przed bólem egzystencji i zabijamy chore płody. Nauczyliśmy się izolować schizofreników i leczyć depresję. Uciekamy od bólu całą potęgą portfela, ideologii, wyrafinowanej argumentacji. „Każdy cierpiący człowiek Zachodu przypomina Dostojewskiego, ale z kontem w banku" – pisał Emil Cioran, wybitny znawca, wręcz koneser cierpienia. Ironia? Czy tylko? Może głęboka prawda o nas samych w czasie, gdy na własne życzenie zmieniamy kurs i przestawiamy wartości. A może tylko krótki przystanek na drodze do czegoś nowego?