Trening to forma ascezy

Modliłem się o pokorę. ?Dziś myślę, że Bóg do mnie mówi: ?to co jest, jest najlepsze dla ciebie - mówi Romanowi Graczykowi Sylwester Szmyd, kolarz.

Publikacja: 01.08.2014 20:15

Trening to forma ascezy

Foto: AFP, Lionel Bonaventure Lionel Bonaventure

Red

W autobiografii Lance'a Armstronga jest fragment, w którym on opisuje, jak po chorobie wracał do treningów. Bardzo trudny podjazd, walka z samym sobą, ból i na koniec jego komentarz: „Jak już wjechałem na szczyt, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest jazda pod górę, permanentna walka". Czy pan zgadza się z opinią, że istotą kolarstwa zawodowego jest walka z bólem?



Tak. To jest jeden z najcięższych sportów wytrzymałościowych. Ja szczególnie to odczuwam, ponieważ nie jestem wielkim talentem, więc poniekąd cały czas mam pod górkę. Kiedy spoglądam na całą moją kilkunastoletnią karierę zawodową i zadaję sobie pytanie, kiedy było lekko, muszę odpowiedzieć, że nigdy.



A tacy jak Froome czy Contador? Może im to łatwiej przychodzi?



To pozory. Muszą stoczyć taką samą walkę, żeby wygrywać, jaką ja toczę, żeby być w dziesiątce czy czasem żeby nie odpaść z grupy. Taki jest ten sport. Marco Pantani [wielki włoski kolarz, zwycięzca Giro d'Italia i Tour de France w 1998 r., nasz rozmówca jeździł z nim w grupie Mercatone Uno-Scanavino w 2003 r. – red.] powiedział, że kolarstwo to jest podnoszenie progu bólu. Miał rację. Ja ten swój próg bólu cały czas podnosiłem. Ale żeby to skutecznie robić, trzeba od siebie cały czas bardzo dużo wymagać. Gdy jest ciężko na trasie, nie wolno wchodzić w dyskusję z samym sobą, kiedy jakiś głos wewnętrzny podpowiada nam, żebyśmy sobie odpuścili.



Kiedy następuje to kuszenie?



Właśnie wtedy, gdy obiektywnie jest ciężko. Kiedy pada śnieg z deszczem przy temperaturze 2 stopni C, jesteś przemoczony i zziębnięty, z trudem trzymasz w dłoniach kierownicę. Wtedy wydaje się, że takie kuszenie ma podstawy, ale tym bardziej trzeba sobie powiedzieć: nie dyskutuję z tym, odpoczynek jest na mecie. Jak podejmę taką dyskusję, przegram. W kolarstwie jest tak, że to głowa kręci nogami, chociaż nogi muszą być silne.

Ile razy zdarzyło się panu wycofać z wyścigu nie z powodu kontuzji, ale z racji trudów ścigania?

Ze względu na zmęczenie nigdy. Ostatnio wycofałem się z wyścigu Route du Sud na 40 km przed metą, ale wcześniej miałem dwie kraksy i odpuściłem, chociaż jeszcze mógłbym jechać.

Czy nie myśli pan czasem, że to nieustanne „żyłowanie" treningu, zmuszanie organizmu do coraz większych obciążeń jest formą samobójstwa rozłożonego na raty?

Ja bym raczej powiedział, że to jest forma ascezy.

Jeśli asceza, to oznacza motywację duchową. Czy wszyscy kolarze zawodowi pielęgnują swoje życie duchowe?

Nie... [śmiech] Pan powiedział: samobójstwo. Nie, to po prostu taki zawód. Inni też ryzykują, kierowca karetki pogotowia ratunkowego może zginąć w pracy. No dobrze, on jeździ szybko, żeby pomagać ludziom. A tu my trenujemy ciężko, niekiedy ryzykujemy na trasie, bo z tego żyjemy. A duchowość? Ja myślę, że kolarstwo jest dobrym powodem do rozwijania życia duchowego, bo tu ciągle jest ciężko. A przecież jak w życiu jest ciężko, to jest nam bliżej do Boga.

Współczesny sport straszliwie się skomercjalizował. A mimo to można tam zauważyć w ostatnich latach publiczne manifestowanie wiary, i to na najwyższym poziomie rywalizacji. Na przykład dziś jest czymś normalnym, że piłkarze podczas mundialu publicznie się modlą tuż przed meczem, robią znak krzyża po zdobyciu bramki etc. W kolarstwie tego nie widać.

W kolarstwie inna jest arena, my nie mamy stadionów z tysiącami ludzi, którzy nas oklaskują. Kolarze są chyba w ogóle mniej ekspresyjni, daleko nam od showmanów, takich jak piłkarze czy kierowcy Formuły 1. Ale kolarze nie są mniej religijni niż przeciętnie inni sportowcy.

A jak jest z moralnością w tym sporcie? Zapadła mi w pamięć taka sytuacja z Tour de France w 2010 r., kiedy Andy'emu Schleckowi spadł łańcuch z napędu, a Alberto Contador, który jechał blisko niego, bo oni rywalizowali o zwycięstwo (Schleck był w tym momencie liderem wyścigu), zauważył to i pomknął przed siebie, a potem wygrał cały Tour (później został zdyskwalifikowany, ale bez związku z tą sprawą). Zastanowiło mnie, że ten postępek nie spotkał się z solidarnym potępieniem w światku kolarskim. Jak było dawniej w podobnych przypadkach?

Kiedy ja zaczynałem się ścigać jako zawodowiec, w tym sporcie obowiązywały reguły etyczne. Nasi szefowie mówili: wy jesteście signores, górna półka. I to było widać, nie było nieczystej walki. Chcesz być członkiem elity, musisz walczyć honorowo. Pamiętam sytuację sprzed kilkunastu lat na Giro d'Italia: zrobiło się zimno i zaczął padać śnieg, byliśmy przemoczeni. Organizatorzy nie zatrzymali wyścigu, ale jak kolumna wjechała do tunelu i liderzy zaczęli hamować, cała reszta się dostosowała, wszyscy zsiedliśmy z rowerów, poszliśmy do autobusów się ubrać, potem w grupie ruszyliśmy. Dzisiaj coś takiego nie jest możliwe: kolarze atakują nagle w strefie bufetu czy wtedy, gdy konkurent się zatrzymał, żeby się wysikać. Teraz jest wielka presja sponsorów, więc panuje reguła „wyścig to wyścig", jeśli lider się wywrócił, to się mówi: trudno, miał pecha, i jedzie się dalej.

Kiedy byłem pomocnikiem Ivana Basso w grupie Liquigas, mieszkaliśmy przez cztery lata razem w pokoju podczas wyścigów, nieraz o tym rozmawialiśmy. On jest z mojego pokolenia i zgadzaliśmy się, że te nowe obyczaje odbierają temu sportowi rys szlachetnej rywalizacji. No więc to się zmieniło i mnie to nie cieszy.

Ale pan się do tego dostosował?

Co miałem zrobić? W przeciwnym razie byłbym jedynym, który czeka. Poza tym jestem częścią drużyny, muszę respektować założenia taktyczne, które ustalił nasz dyrektor sportowy.

Rozumiem, to jest cała machina. Ale w rywalizacji Schlecka i Contadora, to była decyzja samego Contadora. Jak pan to ocenia?

On potem się tłumaczył, że nie zauważył, że Schleck miał awarię, ale to nie była prawda: przejechał obok niego, musiał zauważyć. To tym bardziej przykre, że zrobił to wielki kolarz, który miał wszelkie dane, by rywalizować ze Schleckiem i wygrać wyścig bez takiej sztuczki. Wtedy to zwycięstwo inaczej by było oceniane. Tak może zrobić mały kolarz, wielkiemu, jak Contador, to nie przystoi.

Po wielkich aferach dopingowych ostatnich kilkunastu lat, a szczególnie po spektakularnym upadku Lance'a Armstronga, kolarstwo szosowe ma opinię sportu wybitnie oszukańczego. Jak z tym jest naprawdę?

Wielu ma Armstronga za wielkiego oszusta i trudno zaprzeczyć, że oszukiwał. Ale w kolarstwie nie jest tak, że ktoś zamiast trenować leży cały dzień na hamaku i popija drinki, a potem zażyje EPO i wygrywa. Armstrong wygrał siedem razy Tour de France. Dzięki dopingowi było mu łatwiej, ale najpierw musiał być na tym superpoziomie z najlepszymi i dopiero z tego poziomu korzystać z niedozwolonej farmakologii. Nie bronię go, tylko chcę precyzyjnie nazwać problem. Michael Rasmusen, który z powodu unikania kontroli antydopingowej musiał się wycofać z Tour de France w 2007 r., gdy był liderem, opisał to później w swojej książce. Zrobiłem wszystko – pisał – rygorystyczna dieta, najlepsi trenerzy, skrajnie trudny trening, ale brakowało mi tej małej cząstki, żeby być najlepszym.

Tak więc ci wielcy kolarze złapani na dopingu to prawda. Ale zarazem dziś kolarstwo jest najmocniej kontrolowane pod tym względem, a wiele dyscyplin sportowych praktycznie nie jest kontrolowanych. Powszechna świadomość tych afer w kolarstwie przyszła późno, a tymczasem w wyścigach Pro-Touru wdrożono rygorystyczny system kontroli, zwany systemem Adamsa. W efekcie ta świadomość rozmija się z realiami. Ja uważam, że obecnie kolarstwo jest najczystszym sportem pod tym względem, bo system Adamsa to wymusza.

Jak on działa?

Polega na ścisłej współpracy kolarzy z kontrolerami i jest finansowany z naszych pieniędzy. Każda drużyna Pro-Touru płaci ok. 100 tys. euro w sezonie na ten program, te pieniądze odejmuje się nam z premii. My z góry godzimy się na pobranie DNA i na ogromną ingerencję w prywatność. To jest rodzaj aresztu domowego. Codziennie muszę wpisać na stronie systemu informację o tym, gdzie aktualnie jestem, a wcześniej określić swoje plany na trzy miesiące naprzód. Wczoraj [26 czerwca 2014 r.– R.G.] wszyscy uprawnieni do wglądu w system Adamsa wiedzieli, że byłem w Wiśle, że nocowałem przy ulicy jakiejś tam, że o godzinie takiej a takiej wyjadę na trening i że o godzinie takiej a takiej przyjadę do Górnej Wsi, że tutaj będę nocował i przebywał dziś.

I za chwilę może tu wpaść jakiś inspektor antydopingowy i przerwać naszą rozmowę?

Może. A jak wpadnie, to ja nie mogę być dalej niż godzina jazdy stąd. Muszę być pod telefonem i kiedy zadzwoni, muszę się tu stawić w ciągu tej godziny. Jeżeli mu powiem, że jestem w Warszawie i nie zdążę przyjechać w ciągu godziny, on zakwalifikuje to jako uniknięcie kontroli. Dwa uniknięcia kontroli skutkują dwoma latami dyskwalifikacji.

System domniemania winy.

Tak. Jest przewidziana procedura na wypadek zdarzeń nagłych w rodzaju: ktoś z bliskich zachorował, muszę nagle wsiąść w samolot. Wtedy mam obowiązek wysłać esemesa z tym wyjaśnieniem: ten mój esemes jest widoczny w systemie, ale i tak mam określić godzinę w ciągu następnego dnia, kiedy będę dostępny bez umawiania się. Jeśli oni przyjdą, a mnie tam nie będzie, będzie to uznane za unikanie kontroli. Przy takim systemie nie ma możliwości brania dopingu. Niektórzy próbowali na początku, ale szybko się okazało, że system jest szczelny.

Czy inspektor może przyjść o każdej godzinie?

Prawie. Do mnie kiedyś przyszli o 23, kiedy indziej o 6 rano, czy ?o 9 albo o 12. Nie znasz dnia ani godziny. W innych sportach kontrole są tylko na zawodach czy po zawodach – to tak, jakby ich nie było. Bo ktoś może brać EPO przez dłuższy czas, odstawić i podczas zawodów jest czysty, a przecież ma sztucznie zwiększoną wydolność organizmu. System Adamsa na to praktycznie nie pozwala. Jedyne, co pozostaje tym, którzy chcą oszukiwać, jest wyprzedzanie przez laboratoria firm farmaceutycznych laboratoriów agencji antydopingowych: te pierwsze szukają nowych specyfików, jeszcze niewykrywalnych.

A potem tamci znowu wyprzedzą tych?

No tak. Na to Adams nie pomoże.

Jak pan myśli, dużo kolarzy nadal oszukuje, biorąc doping? Na około 200, którzy zwykle startują w Tour de France, to może być raczej 10 czy raczej 100?

Nie lubię takich pytań, ale pan je musi zadawać. Niezręcznie jest na nie odpowiadać. Ja chcę wierzyć, że nikt nie używa dopingu. Tak zakładam z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że w przeciwnym wypadku musiałbym na starcie wyścigu patrzeć na kolegów jak na potencjalnych dopingowiczów. A nie chcę tak patrzeć – to mi nie pomoże w osiągnięciu celu. Po drugie dlatego, że ja żyję swoim życiem i chcę wierzyć w człowieka. Po trzecie dlatego, że sam nie widzę w tym sensu. Cenniejszy wydaje mi się trud włożony niż wynik osiągnięty.

Czym jest niepowodzenie w sporcie? Dla pana ostatnie dwa sezony są nieudane. Dlaczego? I jak pan sobie z tym radzi?

Od początku mojej kariery sprawdzała się – dla mnie – maksyma, że sport jest sprawiedliwy, bo tyle, ile włożysz w treningu, otrzymasz w wyniku. Wszystko stosownie do twojego talentu, do grupy, w której jeździsz, itd. I tak to się działo. Potem wszedłem na wyższy poziom, kiedy jeździłem w Liquigasie. Moje charakterystyki pasowały do charakterystyk naszego lidera Ivana Basso, ja się wyspecjalizowałem w ciągnięciu grupy pod górę przez 30–40 minut. Chyba wykonywałem dobrze swoją pracę, bo w ciemno brano mnie na wielkie toury. A w ostatnich dwóch latach mam wrażenie, że tamta maksyma nie ma tu zastosowania. Bo naprawdę tak ciężko chyba nigdy nie pracowałem. I nigdy nie stosowałem aż takiego rygoru w codziennym życiu, jak teraz. W czasie niedawnego obozu treningowego na wysokości 2100 m n.p.m. to było przez trzy tygodnie życie eremity: trening–posiłek–odpoczynek–trening... Do tego wszystkie szczegóły: np. stretching, czyli rozluźnienie mięśni zapobiegające ich zakwaszeniu pod wpływem wysiłku po treningu. Wiadomo, że od tego nie wygrywa się wyścigu, ale to jest to, co dopełnia te 100 proc. profesjonalnego przygotowania.

Nie wystawiają pana do najważniejszych wyścigów, bo pan jest niby za słaby, ale jest pan za słaby, bo nie wystawiają, a samym treningiem się tego nie nadrobi. To tak, jak gdyby dyrektor sportowy nie miał tego kredytu zaufania do pana, którym pana obdarzano w poprzednich grupach. Dlaczego?

No tak, jestem jak pies, który gryzie własny ogon. Nie wiem dlaczego, ale się nie dogadujemy. Przygotowywałem się do Giro d'Italia – ostatecznie nie pojechałem. Pojechałem dobrze [trzecie miejsce – red.] w Castilla y Leon, ale z tego dalej nic nie wynikało.

Pojechał pan dobrze w Castilla y Leon, ale po tym wyścigu nie powiedziano panu: w takim razie wystawiamy cię na Tour de France. Czy tak było?

No właśnie. Nie powiedziano, tylko uzależniono od tego, jak pojadę w Dauphiné Libéré. Problem jest taki, że jeśli miałabym się sensownie przegotować do Tour de France, to nie było wskazane jechać w Dauphiné, tylko trzeba było w tym czasie trenować na wysokości. Przy takim założeniu, jakie przyjęto, jest niemal pewne, że nie pojadę w Tour de France [i tak się ostatecznie stało – R.G.].

Zwykle ludzie modlą się o sukces. A w takiej sytuacji jak pan odnosi to doświadczenie do Boga? Jak się pan wtedy modli? O pokorę?

Kiedyś rzeczywiście się modliłem o pokorę i może aż za bardzo, bo ostatnie dwa lata są dla mnie niezłą lekcją pokory. Ale serio: nigdy nie wiemy, czego Bóg nas chce nauczyć. I często zaskakuje nas tym. Ja myślę, że Bóg mówi: to, co jest, jest najlepsze dla ciebie.

Chociaż tego nie rozumiemy?

Chociaż tego nie rozumiemy. Nie wiem tego, ale może gdybym pojechał na Giro, czego bardzo chciałem, tobym tam zginął. Widziałem kiedyś gościa, który zginął na tym wyścigu w wypadku. Mogłoby się tak i mnie przydarzyć. Albo, w łagodniejszej wersji, mógłbym teraz siedzieć na wózku i już nigdy z niego nie wstać. Tak jest i nie ma co tego drążyć, bo i tak tego nie zrozumiemy. Może kiedyś.

A w obliczu sukcesów pan w relacji z Bogiem zakładał, że może teraz być gorzej, i godził się na to? Czy odwrotnie: pan brał i nie kwitował?

To jest chyba najtrudniejsze. Nie tylko w kolarstwie. Bo się zapomina, że się nie jest samowystarczalnym. Zapomina się o wdzięczności wobec Tego, od którego wszystko zależy. Wtedy właśnie brakuje nam pokory. No, ale to człowiek sobie lepiej uświadamia, patrząc z dołu, z poziomu porażki. Normalny odruch jest taki: jak to, czy są jacyś lepsi ode mnie? A pokora każe powiedzieć: no właśnie, są, czas ucieka, w tym wieku nie stajesz się coraz silniejszy.

I co z panem będzie?

Nie wiem. W przyszłym roku będę miał 37 lat, może być mi ciężko znaleźć drużynę, zwłaszcza że w tym sezonie nie mam dobrych wyników. Zawsze wiedziałem, że kolarstwo to nie jest całe życie i że kiedyś nadejdzie ten moment, kiedy będę się żegnał. No, ale jeszcze jest w tym roku parę wyścigów, na przykład Tour de Pologne. Zobaczymy, jak mi pójdzie.

A czego by pan chciał?

Chciałbym się jeszcze pościgać w przyszłym sezonie i zakończyć karierę z uśmiechem na twarzy. Ale będzie, jak będzie. Nie ja tu rządzę.

—rozmawiał Roman Graczyk

Sylwester Szmyd jest polskim kolarzem szosowym. Karierę zawodową rozpoczął w 2000 r. Jeździł w grupach: Tacconi Sport, Saeco, Mercatone Uno-Scanavino, Lampre, Liquigas, obecnie w grupie Movistar. Specjalizuje się w wyścigach wieloetapowych. Największe osiągnięcia to m.in. 14. miejsce w wyścigu Vuelta España w 2006 r., 19. miejsce w Giro d'Italia w 2006 r. czy szóste miejsce w Tour de Pologne w 2010 r. W niedzielę 3 sierpnia Szmyd również startuje w Tour de Pologne.

W autobiografii Lance'a Armstronga jest fragment, w którym on opisuje, jak po chorobie wracał do treningów. Bardzo trudny podjazd, walka z samym sobą, ból i na koniec jego komentarz: „Jak już wjechałem na szczyt, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest jazda pod górę, permanentna walka". Czy pan zgadza się z opinią, że istotą kolarstwa zawodowego jest walka z bólem?

Tak. To jest jeden z najcięższych sportów wytrzymałościowych. Ja szczególnie to odczuwam, ponieważ nie jestem wielkim talentem, więc poniekąd cały czas mam pod górkę. Kiedy spoglądam na całą moją kilkunastoletnią karierę zawodową i zadaję sobie pytanie, kiedy było lekko, muszę odpowiedzieć, że nigdy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski