Nie mieli jeszcze wtedy na spodniach lampasów, nie mieli za sobą bitew ani wojennej sławy. Nie mogli wiedzieć, że za lat ledwie kilkanaście na skrzydłach legionowej legendy wzlecą na szczyty odrodzonego państwa, tworząc jego elitę wojskową, administracyjną, sądową. Nie wiedzieli, że dane im będzie odbudowywać Polskę, a nie za nią ginąć jak ich poprzednicy: w Legionach Dąbrowskiego, u Napoleona, w szeregach powstańców z listopada czy stycznia.
Wtedy na Oleandrach mieli szare mundury, rozklekotaną broń, dumne serca i wodza o zagadkowej charyzmie. Kimże jest ten Piłsudski, człowiek, który nam przewodzi? Ile w nim z wodzów: Aleksandra, Cezara, Napoleona? Przecież nie ma wykształcenia wojskowego, doświadczenia bojowego w żadnej z wielkich armii za grosz. Jakaś akcja pod Bezdanami. Karta socjalistycznego agitatora. Dziwne i nie do końca jasne powiązania z zaborcą, który zezwolił na ten groteskowy wymarsz.
Pierwsza Kadrowa. Tylko z późniejszej perspektywy wygląda poważnie. Wtedy trochę więcej niż oddział skautów bez większego doświadczenia, a i ich wyprawa do Kongresówki była jak wymarsz na podchody. W większości byli fantastycznie młodzi. Wychowani na opowieściach dziadów, 70-latków, którzy w ich wieku szli do powstania. Czego się mogli od nich nauczyć? Że sprawa ojczyzny jest sprawą świętą, że trzeba iść i ginąć dla Niej w każdym pokoleniu, że danina krwi jest nie tylko obowiązkiem moralnym, ale i uświęconą tradycją?
W cóż innego mogli wierzyć w roku 1914, po 120 latach niewoli? Przecież – bądźmy poważni – konflikt mocarstw dopiero się zaczynał. Nikt nie miał, zwłaszcza wtedy, takiej wyobraźni, by wymyślić pola bitewne nad Marną czy okopy Verdun. Któż mógł przewidzieć, że wojna okaże się światową, upadną imperia, a wskutek dyplomatycznych szachów pojawi się szansa na Niepodległą. Szli więc do boju jak na stracenie. Szukali przygody takiej, jak ich dziadowie powstańcy, ryzyko śmierci niosąc na ramieniu, wiarę w Boga w sercu, a w głowach jakąś obsesyjną ufność wobec osoby Brygadiera.
Strasznie ciężko być krytycznym wobec własnych, zwłaszcza trafnych wyborów. Samozachwyt przychodzi z zadziwiającą lekkością. Doświadcza tego dzisiaj w nadmiarze moje pokolenie, gloryfikując przemiany roku 1989. Niewątpliwy sukces budowy wolnej Polski skłania do usuwania w cień wszystkiego, co zaniedbano, czego nie dopracowano czy poniechano. Z nimi, z pokoleniem Legionów było podobnie. Komendant poprowadził do zwycięstwa i wyrwał zaborcom wolną Polskę. Potem oddał ją w pakt demokracji, tym wszystkim chłopkom, Witosom, Grabskim, kamieniarzom Dmowskim i reszcie bandy. Co z nią zrobili? Zamordowali pierwszego prezydenta, wywracali rządy jeden po drugim, prześcigali się w warcholstwie, awanturnictwie politycznym, braku odpowiedzialności. Więc potrzebny był maj, kiedy Komendant powiedział dość polskiej demokracji i przejął pełnię władzy. Dla jednych Twierdza Brzeska, dla drugich Bereza. I tak powstała nowa Polska, pomajowa. Dopiero wtedy rozkwitły pełnokrwiście lampasy, ordery zalśniły najpiękniej i dojrzał mit założycielski legionowego dzieła.
Czy mieli pełną świadomość tego, jaką Polskę budują? Mam szczere wątpliwości. Tam gdzie króluje mit, nie ma miejsca na twardy realizm. Robili, co mogli, ale tamta Polska legionowa z międzywojnia nie była krajem marzeń. Nie rozwinęła wolnego rynku, państwowe inwestycje nie zawsze były trafione, kością w gardle po dziś stoi stosunek do Żydów czy Ukraińców. Nie zreformowano armii, nie podjęto ambitnych planów przezbrajania lotnictwa czy sił lądowych. Czy to jednak było możliwe, jeśli tamtej Polsce dane było ledwie 20 lat?