Samorządy muszą być polityczne - rozmowa z Barbara Fedyszak-Radziejowską

Prężna demokracja, również na poziomie samorządowym, wymaga sprawnych partii. Mogę sobie wyobrazić dobrego, niepartyjnego wójta czy burmistrza, ale rada „singli" to duże ryzyko - mówi Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog.

Aktualizacja: 21.11.2014 20:28 Publikacja: 21.11.2014 20:00

Samorządy muszą być polityczne - rozmowa z Barbara Fedyszak-Radziejowską

Foto: Plus Minus, Łukasz Solski

Po pierwszej turze wyborów lokalnych było mnóstwo zamieszania z ustalaniem ich wyników. W końcu władze lokalne jednak muszą normalnie zacząć działać. Jaka jest ta polska samorządność 25 lat po transformacji?

Wielu ekspertów i zwykłych obywateli dostrzegło, że nie wszystko w naszej samorządności działa dobrze. Jedni mówią, że receptą na te mankamenty byłoby wprowadzenie kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, inni, że trzeba wzmocnić rady, bo nie jest dobrze, gdy władza wykonawcza jest silniejsza od uchwałodawczej. Obie te propozycje sprowadzają się do jednego – poszukiwania mechanizmów wzmacniających kontrolną funkcję demokracji. Bo refleksja nad kondycją samorządności jest zarazem refleksją nad kondycją naszej demokracji.

Nie jest ona najlepsza?

Skoro uważamy, że samorządy nie funkcjonują jak należy, to pytamy o przyczynę. O co chodzi w dyskusji o ograniczeniu kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast? O to, że obywatele nie są w stanie skutecznie sprawować kontroli nad danym samorządem, bo np. prezydent może zbudować tak silny, lokalny establishment, że praktycznie pozostaje nieodwoływalny. Tymczasem celem wyborów jest ocena, kontrola i możliwość zmiany władzy. Czasami media zżymają się, że wiele inwestycji kończonych jest przed tuż wyborami. Słyszymy wtedy, że to PR rządzących, a to jest po prostu demokracja. Gdyby nie było straszaka w postaci wyborów, to inwestycje ciągnęłyby się jeszcze dłużej.

Czy prezydenci rzeczywiście są nieodwoływalni? Może ludzie są po prostu wystarczająco zadowoleni, żeby ich nie wymieniać na nowych włodarzy?

To nie jest takie proste. Wybory samorządowe są trudne, bo w jednych wyborach wybieramy rady gmin, dzielnic, powiatów, sejmiki wojewódzkie oraz władzę wykonawczą, czyli wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Skąd czerpać wiedzę o tym, jak pracowali dotychczas? Prasa lokalna bywa zbyt słaba, by rzetelnie o tym informować mieszkańców, a przewaga rządzących jest zbyt duża, by obywatel dotarł samodzielnie do wiarygodnej wiedzy. A więc mamy słabość kontroli społecznej. Do tego dochodzi słabe zakorzenienie partii politycznych w terenie oraz niekoniecznie wiarygodne „społeczne komitety wyborcze", które pojawiają się tylko przed wyborami. Czasami trudno ustalić, jakie środowiska reprezentują i co w ich programach jest obiecanką, a co poważnym zobowiązaniem.

Mieszkańcy małych gmin przecież sami wiedzą, czy są dobrze rządzeni. Nie muszą mieć do tego mediów.

To prawda, ale głównie w gminach wiejskich, gdzie wyborcy mają największą świadomość, kogo i dlaczego się wybiera. Tylko zapominamy, że gmina jest też ważnym pracodawcą i głównym zleceniodawcą wielu inwestycji i usług, co sprawia, że może uzależniać od siebie liczne środowiska. A przewaga, jaką ma establishment samorządowy sprawia, iż ryzyko wymiany władz na nowe, a więc niepewne i nieznane, może wydawać się wyborcom zbyt duże.

Nawet w sytuacji gdy mieszkańcy mają bardzo określone zarzuty pod adresem rządzących?

Bywa, że także w takiej sytuacji. Co prawda konflikt, np. o fermy wiatrowe, czy o spalarnię śmieci uruchamia zwykle obywatelską aktywność, w rezultacie której pojawia się środowisko rywalizujące o władzę, to jednak włodarz ma w ręku mocne środki obrony. Może wywierać naciski na ludzi, żeby nie popierali jego przeciwników, może zwolnić z pracy sympatyków konkurencji, może wreszcie powołać przez znajomych drugie ugrupowanie, pozornie walczące o to samo, a w gruncie rzeczy działające na rzecz władzy, bo prowadzące do rozbicia głosów oponentów. Dlatego na pytanie o samorządność i demokrację samorządową odpowiadam, że jest ona w gruncie rzeczy trudniejsza niż parlamentarna czy prezydencka, bo bardziej złożona, jej mechanizmy kontrolne mogą być słabsze, a na dodatek partie polityczne odgrywają w niej dużo mniejszą rolę.

Przed wejściem Polski do UE wójt potrafił wygrać wybory, chodząc po domach i przepijając do wyborców. Dzisiaj musi mieć kompetencje i wiedzę, by pozyskać unijne fundusze

Wielu komentatorów i wyborców uważa, że to zaleta, a nie wada.

Może dlatego, że zaakceptowaliśmy na poziomie centralnym swoisty serial medialny pt. „Polityka na naszych oczach", w którym grają przystojni mężczyźni, urodziwe kobiety, wszyscy elegancko ubrani i pięknie się wysławiający. Łudzimy się, że na tym polega polityka, zapominając, że to partie polityczne są istotą demokracji, jej nielubianym, ale koniecznym instrumentem. Gdy formacje polityczne wystawiają kandydatów w naszej gminie, to uważamy, że politycy wtrącają się w nasze sprawy. Tymczasem poważne partie powinny mieć swoich ludzi w gminach, osoby zakorzenione i cieszące się autorytetem. A my wybierając przedstawicieli partii wiedzielibyśmy, jakich decyzji i jakich programów możemy się po nich spodziewać.

No cóż, same partie kwestionują polityczność w wyborach samorządowych. Przypomnę słynne hasło PO: „Nie róbmy polityki, budujmy mosty".

Ktoś mógłby powiedzieć, że odżegnywanie się Platformy Obywatelskiej od polityki na poziomie samorządowym to tylko niedojrzałość. Ale moim zdaniem to jest dobrze przemyślana socjotechnika. Bo taka partia jak PO może stracić władzę tylko na rzecz rywala równego statusem. Jeśli wyborcy uwierzą, że jej główny rywal, a więc PiS, to partia „żądna władzy" w odróżnieniu od „troskliwych gospodarzy z PO" to ma wygraną w kieszeni. Przekaz jest następujący – my, PO, jesteśmy wyjątkową partią polityczną, bo mamy w swoim składzie ludzi o bardzo różnych poglądach, od Małgorzaty Fuszary po Marka Biernackiego, i tym samym reprezentujemy wyborców o bardzo różnych poglądach. Do tej pory ten zabieg socjotechniczny znakomicie się sprawdzał i pacyfikował naturalne mechanizmy demokracji: rywalizację, konkurencję i wywieranie presji. A demokracja to skuteczne wywieranie wpływu na rządzących, by nie kradli, nie oszukiwali, a publiczne pieniądze wydawali z nadzwyczajną starannością, bo inaczej zastąpią ich rywale. Przykład nierozliczonych afer PO pokazuje, że aura wyjątkowości wytworzona wokół jej polityków czyni Polaków bezradnymi wobec sytuacji, z którymi europejskie demokracje dobrze sobie radzą.

Nie ma w Polsce należytej presji na te zagadnienia?

Jest wiele przykładów na brak przejrzystości i wiarygodności w polityce III RP. Najnowszy przykład to opublikowane przez „Wprost" podsłuchy, z których wynika, że nawet ministrowie poprzedniego rządu nie byli przekonani o wiarygodności i rzetelności instytucji przez siebie powoływanych lub kontrolowanych. Zbyt wiele afer nie zostało wyjaśnionych, abym uznała, że mechanizmy kontroli opinii publicznej działają wystarczająco dobrze. Gdy prezydent Niemiec Christian Wulff pożyczył pieniądze od żony zaprzyjaźnionego biznesmena, a przy okazji wyszły na jaw jeszcze inne drobne sprawki, to wskutek nacisku mediów musiał podać się do dymisji. Niemiecki obywatel może ufać, że kontrola elit opiniotwórczych nad politykami jest czymś realnym. U nas zabójstwo dziennikarza śledczego Jarosława Ziętary zostanie – mam nadzieję – wyjaśnione dopiero po 20 latach. Ale przykład trzech pań, które walczyły na pokładzie samolotu o prawo do picia własnego alkoholu, pokazał, że także u nas możliwa jest radykalna reakcja na proceder wyłudzania pieniędzy pod pretekstem podróży samochodem. Tyle że w wykonaniu opozycji, a nie partii rządzącej Polską.

Wróćmy do samorządów. Powinniśmy wprowadzić tę kadencyjność dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast czy nie?

Sondaż CBOS z października 2014 roku pokazuje, że większość, bo 59 proc. Polaków, opowiada się za takim rozwiązaniem. Co więcej, liczne duże miasta, w których potrzebna będzie II tura, pokazują, że wyborcy ten pomysł starają się wcielić w życie.

A urzędujący prezydenci przekonują, że stabilizacja władzy warunkuje rozwój samorządów, bo dwie kadencje to trochę mało, żeby coś załatwić.

Dwie kadencje, czyli osiem lat, dla przeprowadzenia inwestycji to okres wystarczający. Można by go ewentualnie wydłużyć do trzech kadencji. Ale czy wójt naprawdę jest jedyny i niezastąpiony w roli gospodarza przez całe 20 lat? Czy podobnie rozumujemy w naszych firmach, dając szefom 20 lat na udowodnienie, że nadają się na swoje stanowiska? Taki pomysł zostałby w najlepszym wypadku wyśmiany. Amerykanie na poziomie kraju przeprowadzają w połowie kadencji wybory uzupełniające, weryfikując poparcie dla prezydenta kraju. Jeśli je traci, wybierają opozycję, by zmusić go do liczenia się z jej opiniami.

No i prezydent Barack Obama właśnie stanął w obliczu faktu, że obie izby ma przeciwko sobie.

W Polsce liczni dziennikarze napisaliby – jaki on jest biedny. Tymczasem ten prosty komunikat wyborców mówi – za błędy w polityce się płaci. Nasze przywiązanie do bezkarności rządzących jest – moim zdaniem – osadzone w złej tradycji PRL i jej kulcie dla „kierowniczej roli jednej partii". Zresztą w kraju, w którym jest tyle umów śmieciowych, a obywatele są zatrudniani od nowa co kilka miesięcy i nie mogą liczyć na stabilne umowy o pracę, ten swoisty przywilej dla rządzących gminami i miastami razi brakiem egalitarnego etosu.

Jeden z twórców samorządności, prof. Jerzy Stępień, mówił ostatnio, że przestrzegał przed wprowadzeniem bezpośrednich wyborów władzy wykonawczej, bo będą z tym kłopoty. I miał rację.

To prawda, ale pamiętam też argumenty, które padały w tamtym czasie, np. że rady złożone z lokalnych liderów, a nie z zespołów, które łączy wspólny program, bywały dotknięte paraliżem decyzyjnym. Dlatego uznano, że włodarze z mandatem bezpośrednim będą dobrym lekarstwem na tę bolączkę. To przykład, że apolityczność rad może być i często bywa słabością, a nie siłą samorządu. Członków partii politycznych obowiązuje pewna spójność poglądów i programów. W radach złożonych z lokalnych singli trudno wypracować wspólne stanowisko nawet w kwestii przysłowiowych chodników, gdy np. ustalamy zasady przetargu na wykonawcę. Polityczność samorządów to także przyczyna niższej frekwencji w miastach. Natomiast wójtów i rady gmin wieś wybiera z większym zaangażowaniem niż posłów.

Jaki to ma związek?

A taki, że w gminach wiejskich i małych miasteczkach, gdzie ludzie lepiej znają kandydatów na radnych, frekwencja jest wyższa. Ale na poziomie dużych miast, gdzie kandydaci na radnych bywają anonimowi, wyborcy siłą rzeczy kierują się ich przynależnością partyjną, bo wtedy są bardziej rozpoznawalni. A ponieważ partyjność w samorządach jest „brzydka", to rzadziej chodzą na te wybory i frekwencja per saldo jest niższa niż w wyborach parlamentarnych i prezydenckich.

Może problemem jest to, że prezydenci dużych miast częściej nie wywiązują się z obietnic przedwyborczych, co zniechęca do udziału w wyborach?

Problemem jest nie tylko brak realizacji obietnic, ale także niegospodarność i opóźnienia w ich realizacji. Można odnieść wrażenie, że wiele inwestycji samorządowych jest przepłaconych. Jeśli na początku inwestycji jest choćby minimalny element korupcyjny, to wykonawca trzyma w szachu publicznego inwestora i może bezkarnie wymuszać aneksy, przedłużając inwestycję i zwiększając jej koszt. Jeżeli polskie drogi są nieomal najdroższe w Europie, to mam prawo pytać o skalę korupcji, bo w badaniach porównawczych poziomu korupcji nie wypadamy najlepiej. A gdy układanie chodników jest drogie, to brakuje pieniędzy na placówki zdrowia, szkoły, przedszkola czy place zabaw.

Czy zaskakuje panią, że w wyborach najprawdopodobniej górę weźmie PiS? Po raz pierwszy od lat.

Już w przedwyborczym sondażu CBOS wyraźna była tendencja głosowania na nowe twarze. 45 proc. badanych chciało postawić na nowego burmistrza, wójta i prezydenta, a 47 proc. – na nowych radnych. Dotychczasowe władze zamierzało wybierać od 42 do 35 proc. badanych. W 2010 roku Polacy stawiali na kontynuację, w 2014 zapragnęli zmian.

Myśli pani, że będzie w samorządach zwrot ku partiom politycznym?

Sprawna demokracja również na poziomie samorządowym wymaga sprawnych partii. Mogę sobie wyobrazić dobrego, niepartyjnego wójta czy burmistrza, ale rada „singli" to duże ryzyko. Gdy wyborcy znają efekty pracy radnych delegowanych przez partię, mogą, jeśli radni źle rządzą w gminie, ukarać ją także w wyborach parlamentarnych. I na odwrót – nagrodą za dobre rządzenie w gminie może być powierzenie władzy w całym kraju.

Chyba nie spodobał się pani przedwyborczy spot, na którym Ewa Kopacz odcinała się od kłócących się radnych.

No cóż, przypominał mi czasy PRL, gdy opozycja była oskarżana o politykierstwo, a „Solidarność" o „mieszanie się" do polityki. Ale premier Kopacz ma pewną uroczą cechę – niekontrolowaną szczerość, dzięki której poznajemy jej sposób myślenia. Premier Donald Tusk potrafił ubrać w atrakcyjną formę plan wycofywania państwa z różnych obszarów życia publicznego. Mówił, że państwo nie będzie się mieszać do poglądów obywateli i wtrącać do ich życia. Tyle że szkoły, szpitale, infrastruktura, komunikacja publiczna to jest właśnie „nasze życie", podobnie jak pomniki, uroczyste państwowe pogrzeby twórców stanu wojennego i stalinowskich prokuratorów. Ale Donald Tusk uwodził skutecznie, obiecując „wolność" od ingerencji państwa, także w sprawie bezrobocia i umów śmieciowych. Mam wrażenie, że premier Kopacz uwodzi nieco mniej przekonująco.

Wspomniała pani o wartościach. Czy powinniśmy się tym kierować przy wyborach samorządowych?

Oczywiście. Przecież radni kierują się wartościami, podejmując decyzje np. w sprawie demontażu pomników Armii Czerwonej. IPN zwrócił się do jednostek administracji publicznej z informacją o nazwach ulic oraz tablicach i pomnikach, które są formą okazywania czci nazistowskiej i komunistycznej ideologii. Jest przejawem schizofrenii czcić rtm. Pileckiego czy generała Fieldorfa razem z ich oprawcami czy komunistycznymi notablami. To też pozostaje w gestii władz samorządowych. Podobnie jak edukacja i programy nauczania, „gender" lub „przyjazne rodzinie" w przedszkolach i szkołach. Nie udawajmy, że to nie jest polityka. Tak więc system wartości radnych ma znaczenie, bo w ślad za nim idą określone decyzje.

A jaka jest dziś kondycja gmin wiejskich po latach samorządności?

W naprawdę dobrej, ale to zasługa nie tylko samorządowej demokracji. Wystarczy przejechać się po kraju, by stwierdzić, że integracja europejska z punktu widzenia kondycji wiejskich gmin, to było coś kapitalnego. Polskie elity polityczne były i są do dzisiaj niezdolne do zrozumienia, dlaczego w Europie potrzebna jest wspólna polityka rolna, dlaczego rolnictwo nie jest normalnym biznesem i dlaczego należy prowadzić politykę spójności regionów, a nie tę, którą w programie Michała Boniego nazwano polaryzacyjno-dyfuzyjnym rozwojem kraju.

Ma pani na myśli pomysł, że rozwój dużych miast będzie promieniować na cały region?

Tak, to piękna doktryna i podobnie jak każda doktryna nie sprawdza się w życiu. Teza, że złotówka zainwestowana w dużym mieście przyniesie więcej złotówek, niż zainwestowana na wsi, prowadzi nieuchronnie do wniosku, że najlepiej inwestować w Berlinie i Londynie, a nie np. na Lubelszczyźnie. Ten sposób myślenia to kwestionowanie roli funduszy europejskich w rozwoju biedniejszych regionów UE. Uważamy za sukces wywalczenie środków europejskich na rozwój naszego kraju, ale wydawanie ich w biedniejszych województwach Polski bywa kwestionowane. Polityka spójności i solidarności UE – tak, jest słuszna, ale praktykowanie tej samej polityki w Polsce – już nie.

No, ale pieniądze unijne poprawiły mimo wszystko kondycję gmin wiejskich?

Oczywiście, bo płatności bezpośrednie trafiają bezpośrednio do rolników, a środki z II filaru polityki rolnej w ramach programu rozwoju obszarów wiejskich trafiają do samorządów. Także unijne fundusze strukturalne, tak czy inaczej muszą w zgodzie z unijnymi zasadami wspierać rozwój biedniejszych regionów Polski. Gdy negocjowaliśmy warunki integracji Polski z UE, to liczba niemądrych tekstów prasowych o tym, że na polskiej wsi jest brud, bałagan, zapóźnienie cywilizacyjne i dlatego nie ma sensu walczyć o płatności bezpośrednie, była nieprawdopodobna. UE próbowała wyłączyć polskich rolników z systemu płatności, a polskie elity opiniotwórcze jej kibicowały, twierdząc, że polski chłop pieniądze przepije i zmarnuje. Strach przed wynikiem akcesyjnego referendum sprawił, że ostatecznie wynegocjowaliśmy płatności, choć niższe niż unijne. Poprawa dochodów rolniczych jest faktem, podobnie jak jej konsekwencje; zadbane gospodarstwa, zmodernizowane rolnictwo, edukacja wiejskich dzieci na poziomie wyższych uczelni (prawie połowa maturzystów z terenów wiejskich kształci się dalej). Więc z jednej strony środki na rozwój zawdzięczamy unijnej polityce rolnej i polityce spójności, z drugiej, ich umiejętne wykorzystanie to zasługa wiejskich samorządów, wójtów i sejmików w rolniczych regionach. Może dlatego mieszkańcy wsi i małych miast znają wartość samorządowej demokracji.

A więc samorządność zazębiła się z polityką.

Tak, bo opowieści o rządzeniu „bez polityki" to demagogia. Unijne fundusze otrzymujemy w ramach polityki (!) rolnej i polityki (!) spójności i solidarności. Dzięki temu samorządność III RP przestała być tylko dzieleniem biedy. Przed wejściem Polski do UE wójt potrafił wygrać wybory, chodząc po domach i przepijając do wyborców. Dzisiaj musi mieć kompetencje i wiedzę, by pozyskać unijne fundusze. Z mozołem i nie zawsze z sukcesami budujemy sprawną demokrację i sprawne, suwerenne państwo, od samorządów po parlament i prezydenta. Najwyższy czas pozbyć się złudzeń, że już zrobiliśmy to doskonale i teraz wystarczy świętować. Dzięki Rosji i Ukrainie zobaczyliśmy jak ważna jest suwerenność państwa, dobrze działająca demokracja i tożsamość narodowa. I jak ważny jest dobrze działający samorząd. Nie miejmy złudzeń – nie jesteśmy wolni od problemów Ukrainy, tylko ich skala jest u nas dużo mniejsza. Sporo rzeczy mamy do zrobienia, zarówno w samorządach, przejrzystości administracji publicznej oraz suwerenności państwa.

—rozmawiała Eliza Olczyk

Barbara Fedyszak-Radziejowska jest socjologiem i etnografem. Specjalizuje się w socjologii wsi i rolnictwa

Po pierwszej turze wyborów lokalnych było mnóstwo zamieszania z ustalaniem ich wyników. W końcu władze lokalne jednak muszą normalnie zacząć działać. Jaka jest ta polska samorządność 25 lat po transformacji?

Wielu ekspertów i zwykłych obywateli dostrzegło, że nie wszystko w naszej samorządności działa dobrze. Jedni mówią, że receptą na te mankamenty byłoby wprowadzenie kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, inni, że trzeba wzmocnić rady, bo nie jest dobrze, gdy władza wykonawcza jest silniejsza od uchwałodawczej. Obie te propozycje sprowadzają się do jednego – poszukiwania mechanizmów wzmacniających kontrolną funkcję demokracji. Bo refleksja nad kondycją samorządności jest zarazem refleksją nad kondycją naszej demokracji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał