Reżyser amator z Wilejki

Plaża w okolicach Wejherowa, puste wydmy, dwójka aktorów, kilka osób w ekipie, za kamerą pisarz, kinowy amator. Budżet 10 tys. zł, chyba najniższy w historii polskiego kina, popaździernikowy nastrój, rozczarowanie socrealizmem. A do tego samotność i ból wspomnień.

Aktualizacja: 17.01.2015 11:29 Publikacja: 17.01.2015 11:00

Barbara Hollender

Barbara Hollender

Foto: Fotorzepa/ Ryszard Waniek

Tak powstał „Ostatni dzień lata". Skromne dzieło, które wyprzedziło swój czas: narodziło się w 1958 roku, gdy twórcy francuskiej Nowej Fali dopiero ruszali na plan. „Hiroszimę, moją miłość" Resnais pokazał rok później, „Do utraty tchu" Godarda weszło na ekrany dwa lata później.

U Konwickiego na pustej plaży spotkały się dwa ludzkie wraki. Chłopak – bardzo młody, ale już rozczarowany życiem w kłamstwie, i dojrzała kobieta nosząca w sobie wspomnienie wojny. Nie mieli nawet imion. Ona, On. Wypalenie nie pozwalało im zbliżyć się do siebie, choć rozpaczliwie tego pragnęli. W tamtym pokoleniu takiego bólu doświadczano co dzień. Muzykę do „Ostatniego dnia lata" przygotował Adam Pawlikowski, tragiczny dowódca AK z „Popiołu i diamentu" Wajdy, sam cierpiący na manię prześladowczą.

– „Ostatni dzień lata" był cezurą w moim życiu, która przypadła na okres zmiany w życiu całego społeczeństwa – powiedział Konwicki w rozmowie z Tadeuszem Lubelskim w 1981 roku.

W „Ostatnim dniu lata" udowodnił, że nie trzeba mieć dyplomów filmowych uczelni, żeby tworzyć kino. Czasem wystarczy wrażliwość. Urodzony w Wilejce Konwicki rozliczał się na ekranie z wojną i z Polską. Bohaterowie „Zaduszek" (1961) też byli ludźmi z przeszłością, która nie dawała się wyprzeć z pamięci. W małym miasteczku, w hoteliku prowadzonym przez starego Żyda, który wszystkich swoich ma na cmentarzu, dwoje ludzi próbuje pokonać wspomnienie traumy niepozwalającej im na chwilę szczęścia. Bohaterem „Salta" stał się facet, który przyjeżdża (znów!) do małego miasteczka i podaje ludziom wciąż inne wersje swojej wojennej biografii. Jak Chochoł z „Wesela" wciąga ich do hipnotycznego tańca, choć prawda o nim okazuje się pospolita i mała. Konwicki zrobił film o polskiej mitomanii.

Biografię swojego pokolenia naszkicował w utrzymanym w konwencji snu „Jak daleko stąd, jak blisko" (1971), którego bohater musi się zmierzyć z samobójstwem przyjaciela. On sam kończy właśnie – symboliczne dla Polaków – 44 lata. Konwicki cofa się do obrazów i ludzi z przeszłości, rzeczywistość miesza z fikcją: próbuje zrozumieć fenomen polskości.

W kolejnych filmach – „Dolinie Issy" (1982) i „Lawie" (1989) – pisarz składał hołd Czesławowi Miłoszowi i Adamowi Mickiewiczowi, mającym podobne jak on korzenie. Pierwszy z tych obrazów to rodzaj sennego marzenia, powrót do czasu dzieciństwa i Wileńszczyzny oglądanej oczami małego chłopca. „Nie czuję się związany z żadnym obozem ideologicznym ani literackim. Jestem związany tylko z małym regionem na północny wschód od Wilna, z którego zaczerpnąłem jakieś soki, ale jeszcze nie wiem do końca, czym były one zatrute" – powiedział Konwicki w rozmowie z Elżbietą Sawicką w 1982 roku.

W „Dolinie Issy", mieszając sceny realistyczne z fantazjami dziecka, reżyser znalazł ekranowy język dla bardzo literackiej powieści Miłosza i własnych wspomnień. „Lawa" była z kolei próbą znalezienia filmowego języka dla „Dziadów". Niezwykłą, bo twórca wplótł do niej obrazy z II wojny światowej i współczesne, pokazując, jak głęboko zakorzeniona jest w narodzie romantyczna tradycja.

Tadeusz Konwicki nie tylko robił filmy. Był też kierownikiem literackim kilku zespołów, przede wszystkim Kadru (1956–1968). I scenarzystą najlepszych dzieł Jerzego Kawalerowicza: „Matki Joanny od Aniołów", „Faraona" i „Austerii", także „Jowity" Janusza Morgensterna. Zaadaptował na ekran swoją „Kronikę wypadków miłosnych", którą wyreżyserował Andrzej Wajda; Costa-Gavras zrealizował film według „Małej apokalipsy".

Rok temu Tadeusz Konwicki pojawił się na chwilę w znakomitym spektaklu telewizyjnym „Bezdech" Andrzeja Barta. Był tam po prostu sobą. Zgodził się na ten występ, może czuł, że to jego pożegnanie z widzami. Sam od 1989 roku nie stanął za kamerą. „To już nie mój czas, nie rozumiem go" – powtarzał.

Twórczość Konwickiego była typowym kinem autorskim. A nawet czymś więcej. Bo nie chodziło tylko o to, że sam pisał scenariusze. On był duchem tych filmów, narratorem, współbohaterem. Nie ukrywał tego. Gdzieś w obiektywie kamery czy w szybie pociągu odbijała się nagle jego twarz. Wracając do wspomnień dzieciństwa, próbował odnaleźć własną tożsamość, odpowiedzieć sobie na pytanie: „Kim jestem?". A przy okazji starał się zrozumieć, kim są Polacy. Co ukształtowało ich wrażliwość i sposób odbierania świata, jakie wartości w sobie noszą, jakie mity i symbole są dla nich najważniejsze. Tworzył emocjonalny i intelektualny pejzaż swojego pokolenia.

Może właśnie dlatego wycofał się z kina i twórczości w ogóle. Zdał sobie sprawę, że wyrośli ludzie, którzy mają nowe traumy i nowe cele. Inne lektury, wzorce, inne odniesienia niż on i jego generacja. Nie chciał gonić czasu. Został w swoim świecie, który teraz zabrał ze sobą.

Tak powstał „Ostatni dzień lata". Skromne dzieło, które wyprzedziło swój czas: narodziło się w 1958 roku, gdy twórcy francuskiej Nowej Fali dopiero ruszali na plan. „Hiroszimę, moją miłość" Resnais pokazał rok później, „Do utraty tchu" Godarda weszło na ekrany dwa lata później.

U Konwickiego na pustej plaży spotkały się dwa ludzkie wraki. Chłopak – bardzo młody, ale już rozczarowany życiem w kłamstwie, i dojrzała kobieta nosząca w sobie wspomnienie wojny. Nie mieli nawet imion. Ona, On. Wypalenie nie pozwalało im zbliżyć się do siebie, choć rozpaczliwie tego pragnęli. W tamtym pokoleniu takiego bólu doświadczano co dzień. Muzykę do „Ostatniego dnia lata" przygotował Adam Pawlikowski, tragiczny dowódca AK z „Popiołu i diamentu" Wajdy, sam cierpiący na manię prześladowczą.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów