W życiu Kamila Stocha przez rok od igrzysk nic wielkiego się nie zdarzyło, jest tylko sławniejszy i bogatszy, natomiast Justyna Kowalczyk to zupełnie inna historia. Jej świat stanął na głowie: przyznała się do depresji, przed sezonem zapowiadała, że chce startować we wszystkich zawodach Pucharu Świata, ale szybko się przekonała, że nie da rady. Gdy pojawiły się sugestie, że być może lepiej było zakończyć karierę po olimpijskim złocie, odpowiedziała, jak przystało na twardą babę spod Turbacza (tak się kiedyś sama nazwała w wywiadzie dla „Rz"): chcę startować do następnych igrzysk. Z pozoru wygląda to na znaną w psychologii ucieczkę do przodu – gdy jestem słaby, obiecuję znacznie więcej, niż się wszyscy spodziewają, zdejmuję z siebie ciężar dylematu „co robić" i zmuszam do dalszej pracy. Czasem działa, częściej nie.
Kiedy Małysz odchodził, można było się obawiać, czy historia nie skończy się tak, jak było po boomie Wojciecha Fibaka i Andrzeja Bachledy. Gdy Fibak wygrywał i zarabiał prawdziwe pieniądze, to pobudzało wyobraźnię – budowaliśmy korty, ruszyła produkcja rakiet Polonez i wyrobów piłkopodobnych. Dla ówczesnych władz (późny Gierek) Zachód stawał się jakby mniej zgniły i wydawało się, że ziarno zostało zasiane. Nic z tego, kilkanaście lat później na turniejach wielkoszlemowych nie było ani jednego Polaka. W narciarstwie alpejskim jest jeszcze gorzej, bo z przerwą na siostry Tlałkówny i Andrzeja Bachledę juniora susza trwa do dziś, żaden Janowicz ani Radwańska na nartach nie zjeżdżają. A właśnie na alpejskich stokach kreowane są jedyne globalne gwiazdy w sportach uprawianych na śniegu.
To, jak w skokach wykorzystano koniunkturę po Małyszu, jest jedną z niespodzianek polskiego biznesu sportowego. Kiedy „luterski chłopak z Wisły" (określenie Jerzego Pilcha) zaczynał wygrywać, Polski Związek Narciarski był biedną, wiecznie skłóconą organizacją (konflikt Tatry–Beskidy), w której nikt nie miał pojęcia o marketingu i reklamie. Uczyli nas tego Austriacy, kluczową postacią był menedżer Małysza, nieżyjący już Edi Federer. Jego awantury o każdy centymetr powierzchni reklamowej były na czołówkach gazet. Najpierw pieniądze wyłożyły kotły Loos, potem Red Bull, a z czasem na stroju i kasku Orła z Wisły nie było już miejsca na reklamy. Konkursy Pucharu Świata w Zakopanem też stały się atrakcyjnym towarem, oglądalność telewizyjna miała swój wymiar finansowy dla PZN. Dzisiejsi skoczkowie, którzy dostają wszystko na tacy, powinni nad Małyszem trzymać baldachim.
Ale kto miał pewność, że coś po nim zostanie? Ja, nauczony Bachledą i Fibakiem, byłem pesymistą, dlatego tak bardzo się cieszę, że nie miałem racji. Choć być może w ogóle nie warto tego porównywać, bo inny jest świat, inna Polska i Polacy.
Prezes Apoloniusz Tajner podobno jest dyktatorem – tak twierdzi Edward Budny – ale jednemu zaprzeczyć się nie da: skoki to obecnie świetny produkt marketingowy, by dobrze sprzedać mistrza, nie jest już potrzebny żaden Austriak. Marka „Małysz" została wypromowana raz na zawsze. Aby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na strój mistrza – dziś rajdowca. Ze Stochem zapewne będzie podobnie, dba już o to jego żona. Czy po Justynie Kowalczyk też ktoś przyjdzie? Na razie na to nie wygląda, ale pamiętajmy, że kilka miesięcy przed Soczi niektórzy chcieli zwalniać trenera skoczków Łukasza Kruczka, a dziś jest on ojcem największego sukcesu w polskich sportach zimowych.