Kamienica w samym centrum miasta, Warszawa. W niewielkiej sali krzesła ustawione w krąg. Jest nas 12: Sandra, Monika, Agnieszka, Marcin, Tomek, Robert, Jarek, Kazimierz, Misza, Łukasz, Tomek i ja (część uczestników spotkania nie godzi się na to, by w tekście podawać ich prawdziwe imiona). Większość z nas jest między 30. a 40. rokiem życia. Chyba tylko jeden z Tomków zbliża się do pięćdziesiątki, a Kazimierz dźwiga na karku już siódmy krzyżyk.
Jestem tu po raz pierwszy. Monika – ona prowadzi dzisiejsze spotkanie – dzieli nas na mniejsze grupy. Rozmawiamy o przeżywaniu świąt kościelnych. Marcin uwielbia chodzić na pasterkę, ale właściwie ważniejsza jest dla niego Wielkanoc. Argumentuje, że większym świętem związanym z narodzeniem Jezusa jest 25 marca – uroczystość Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, które w istocie jest wcieleniem Jezusa.
Zamykam oczy. Odlatuję myślami do przełomu lat 80. i 90. poprzedniego stulecia, do czasów licealnych. Niewielka salka w domu katechetycznym, krzesła ustawione w krąg, modlitwa i dyskusja o wierze. Tyle tylko, że tam wisiały na ścianie krzyż i ikona Matki Bożej. Tu, gdy otwieram oczy, widzę... tęczę. I jeszcze jedno: jestem w tym gronie jedyną osobą heteroseksualną.