„Złoty środek pomiędzy wadami zarozumialstwa i służalczości" – tak scharakteryzował ją Arystoteles. Nie tylko on miał coś do powiedzenia na ten temat. Lista filozofów, którzy odnosili się do godności, definiowali ją i dywagowali o jej naturze jest rozległa jak rzeka, do której – niestety – dziś już nikt nie wchodzi. A sprawa znów gorąca, podgrzana aktualnymi wydarzeniami.
Uczestniczymy w rozgrzanych do czerwoności dysputach bądź obserwujemy je, obwiniając się o bezduszność lub oczyszczając sumienia wolą pomocy. Zwolennicy przyjmowania imigrantów wycierają sobie usta frazesem o ludzkiej godności odbieranej uchodźcom, którym – właśnie z tej racji – należy się wsparcie, pomoc, akceptacja.
Zastanawiam się – skąd taka wrażliwość w kwestii godności, z której bez mrugnięcia okiem ogołacamy się wzajemnie? Co sprawia, że sukcesorzy neoliberalnej samowolki, którzy łamią ludzką godność na każdym kroku, nagle dostrzegają tę wartość, gdy chodzi o uciekinierów?
Abstrahuję od wszelkich innych argumentów za i przeciw; nie wypowiadam się (tu i teraz) o problemie uchodźstwa – jednak to parcie na „godność" jakoś mnie zniesmacza.
Mało kto wie, że w preambule polskiej konstytucji jest zapis o istnieniu „przyrodzonej godności człowieka", scharakteryzowanej jako „przyrodzone, niezbywalne i nienaruszalne źródło wolności praw i obywatela".
I ta konstytucyjna wartość jest łamana tak często, jak często w grę wchodzi interes. Hipokryzja, okrucieństwo, bezduszność – oto współczesne zamienniki „godności".