Była taka teoria, że po inwazji Związku Radzieckiego na Afganistan ciężkie narkotyki rozprowadzały służby.
Kto i co sprowadzał do kasyna, nie wiem, ale stała klientela, owszem, była. Oczywiście nikt nie przychodził w mundurze. I żaden mundurowy by tam nie wszedł. Trafiłem do kasyna, bo poznałem bukmachera na wyścigach na Służewcu. To był ojciec jednej z moich dziewczyn.
Kiedy rozpoczynała się druga fala rocka, teksty dla Perfectu, Lady Pank, Lombardu pisali przedstawiciele pokolenia zbliżającego się do czterdziestki: Bogdan Olewicz, Marek Dutkiewicz, Andrzej Mogielnicki. Pan był dwudziestolatkiem, co było słychać w takich frazach jak „miałem szczęście w waszych twarzach"?
Fanom się podobało, ale byli tacy, którzy się czepiali, mówiąc, że teksty są infantylne, a ja piszę nie po polsku. Nigdy nie aspirowałem do roli poety, a nawet tekściarza. Pisałem to, co czułem. Napisałem m.in. tekst do muzyki „Oddział już zamknięty jest", który nie wiem, jak dziś zaśpiewać, ponieważ są tam takie linijki: „Idę po ulicy, grosza nie mam/ wszyscy ludzie" – uwaga! – „znikli w dziurach bram". W tym miejscu zawsze się zawieszam ze wstydu, ale napisałem, jak napisałem. Tak było i ludzie śpiewali. Niech tak już zostanie.
Jak długo Oddział Zamknięty czekał na wydanie słynnej debiutanckiej płyty?
Zawiązaliśmy się w 1979 roku, a pierwsza płyta wyszła w 1983 roku. Tak wtedy było. Zanim zresztą się ukazała, fani już ją znali i śpiewali wszystkie piosenki z nami na koncertach. W doprowadzeniu do premiery pomagał nam Andrzej Szpilman, bo po dwóch sesjach mieliśmy osiem piosenek i musieliśmy dograć dwie w studio na Myśliwieckiej. Był jeszcze jeden problem – z piosenką „Gandzia". Musieliśmy zmienić tytuł na „Andzia". Inaczej płyta by się nie ukazała. Była na niej „Andzia", ale na koncertach i tak śpiewano „Gandzia". I to jest właśnie magia „podmiotu lirycznego".
Ile koncertów grał wtedy Oddział?
Nie pamiętam i mam prawo. Trasy trwały po miesiąc, a zdarzało się, że graliśmy dwa–trzy koncerty dziennie. Ostatnio dałem 20 koncertów i chociaż nie było używek, bo staram się zdrowo żyć, dbać o siebie, również o kondycję, poczułem je w kościach. Uświadomiłem sobie, jak siebie eksploatowałem w latach 80. A przecież dochodziły do tego zarwane noce i balangi. To była jedna wielka balanga, a funkcjonowałem w ten sposób w zespole przez sześć lat.
A nie czuliście, że taki tryb życia kładzie się cieniem na jakości grania i nowych piosenek?
Już po dwóch latach, kiedy rozmawiałem z kimś na temat organizacji koncertu, sugerowałem, by rezerwował drugi tydzień, jak zespół się rozegra, a jeszcze nie będzie w stanie wycieńczenia. Wtedy bowiem pojawiało się granie na pamięć, a ktoś mógł leżeć za wzmacniaczem. Tak naprawdę z tych kilku ostatnich oddziałowych lat niewiele pamiętam, co się działo w hotelach, jak telewizory wylatywały przez okna i gaśnice szły w ruch. Powstaje teraz książka o Oddziale i od jej autora usłyszałem, jak przebiegało nagrywanie drugiej płyty „Reda by Night". Wydawało mi się, że tylko zmagałem się z niemocą twórczą, co miało być powodem nienapisania tekstów. A zespół nagrał już muzykę, tymczasem wokalista się zapodział, nie wiadomo gdzie. Koledzy odnaleźli mnie na drugim krańcu Polski w knajpie. Przyjechali, zapakowali do samochodu i zawieźli do Szczecina. Był już wokalista, ale nie było tekstów do zaśpiewania. „Biedronkę" napisał zespół, a mnie zamknięto w pokoju z flaszką, żebym napisał resztę. Coś napisałem i tak płyta powstała. Tego, że koledzy na mnie czekali, nie pamiętałem.
Dziś w mediach, w talent show, mogą pokazać się prawie wszyscy. Jakim obciążeniem było granie roli osoby publicznej, towarzyszące temu stresy i trema?
To nie było aż tak dużym problemem, ponieważ byłem kolegą brata-muzyka, znałem bramkarzy w klubie Stodoła i pamiętam jak przez mgłę próby Perfectu przed ich debiutem. Kłopot sprawiały dopiero weryfikacje artystyczne organizowane przez Ministerstwo Kultury. Aby być zaangażowanym przez agencję koncertową, a więc zarobić jakieś pieniądze, trzeba było mieć zdany egzamin i legitymację muzyka estradowego. Zbierała się komisja, w której zasiadał m.in. Aleksander Bardini. Wraz z urzędnikami ministerialnymi udzielał państwowej koncesji, z czym wiązała się wysokość stawki za koncert. Problem tremy na egzaminie ominąłem, przychodząc najarany.
I dostał pan legitymację?
Zamiast niej dostałem ataku śmiechu. Podmiot liryczny nie pamięta dokładnie, ale gdy wszedłem na salę, popatrzyłem na szacowne grono i na pierwsze pytanie odpowiedziałem salwą śmiechu.
I co?
Menedżer powiedział: „Dobra, chłopaki, nie męczcie się, ja to załatwię". Frustrujące na pewno było to, że bez względu na to, jaka była frekwencja na koncercie, stawka się nie zmieniała. Miałem kategorię B i dostawałem za występ 400 zł. Najwyższą kategorię S mieli Maryla Rodowicz i Andrzej Rosiewicz. Poza moim zasięgiem. Potem, gdy śpiewałem w sali na ponad tysiąc osób, dostawałem za koncert 1000 złotych. W 1984 roku zagraliśmy dwa koncerty w Hali Gwardii i zarobiłem w jeden dzień 2000 złotych. Ale słuchało nas kilka tysięcy ludzi.
Co można było kupić za 1000 złotych w orwellowskim 1984 roku?
Maluch kosztował 60 tysięcy, dobra gitara tyle samo, wzmacniacz 10 tysięcy. Za dolara dostawało się 30 zł. Dostawałem więc za koncert równowartość 33 dolarów. Na dzisiejsze warunki 150 zł. Za zapełnienie dużej hali w stolicy! Na życie z dnia na dzień, na życie rozrywkowe – nie było źle. Ale żeby coś odłożyć albo kupić, musiałbym nic nie pić i nic nie jeść, a mieszkać chyba pod mostem. Ostatecznie starczało na taksówkę i kolację z flaszką.
Skąd wzięła się nazwa, rewelacyjna dla grupy z sowieckiego bloku, a z czasem samospełniająca się przepowiednia?
Z Jarkiem Szlagowskim graliśmy wcześniej w zespole Tani Hotel i zastanawialiśmy się, jak nazwać nowy zespół. Jarek słuchał Joy Division, lubił nową falę, był na krótko ostrzyżony i chciał coś marszowego. Padła propozycja „Oddział". A ja powiedziałem: „OK, ale taki psychiatryczny", bo fascynowałem się odmiennymi stanami świadomości. Jak wszedł na ekrany „Lot nad kukułczym gniazdem", oglądałem film z kilkanaście razy. Oddział Zamknięty pasował do naszego kraju, który był jednym wielkim domem wariatów. Potem Jarek wymyślił nasze logo, czyli Z zamknięte w okręgu. Po kilku naszych nieudanych malarskich podejściach namalował nam nazwę Marek Kościkiewicz, ówczesny student ASP. Teraz Marek przeniósł prawa do loga na mnie, a spór między mną a Wojtkiem Pogorzelskim dotyczy znaku towarowego, na który składa się nazwa i logo. Teoretycznie mam większe prawa, bo mam prawa do loga. Resztę sąd rozstrzygnie.
Jak stracił pan głos?
W czasie koncertu. To był wynik infekcji, która narastała, bo nie leczyłem zapalenia płuc i krtani. Byłem ciągle w trasie i lekceważyłem moją chrypkę, mój sznapsbaryton. Myślałem, że jestem nie do zdarcia! A w pewnym momencie wszystko trzasnęło. Padło. Ale byłem już tak zmęczony zespołem, hotelami, panienkami, kolegami i sobą, że nawet poczułem ulgę. Pomyślałem, że nareszcie sobie odpocznę. Dziś wiem, że utrata głosu uratowała mi życie. Znalazłem chwilę na refleksje nad sobą. Moje detoksy, z przerwami i powrotami, trwały od 1986 do 1999 roku. Myślałem wtedy o tym, jaka jest moja osobowość i skąd się bierze pęd do autodestrukcji. W końcu doszedłem do wniosku, że bardzo musiałem siebie nienawidzić, jeśli zrobiłem sobie wszystko to, co zrobiłem. Pierwszym impulsem powrotu do życia był strach przed śmiercią. To oznaczało, że zaczęło mi zależeć na życiu. Wcześniej ukułem sobie nawet teorię, że pożyję do trzydziestki i po co dłużej? Realizowałem ten plan z dużą konsekwencją. Bałem się tylko, że zwariuję i będę jak człowiek warzywo z „Lotu nad kukułczym gniazdem". Ostatecznie zadziałał instynkt samozachowawczy. Musiałem się zgodzić na warunki, jakie dyktowało życie. I zrobiłem to z absolutną pokorą. A teraz chcę powrócić z Oddziałem Zamkniętym. I wierzę, że nagramy płytę.