Rafał Olbiński, artysta spełniony

Zrobić rzecz niemożliwą, mając nieco perwersyjnej nadziei, że może się uda – taki ambitny cel wyznaczył sobie przed laty Rafał Olbiński i jak dotychczas potrafi realizować go konsekwentnie dzięki talentowi, uporowi oraz fantazji.

Aktualizacja: 15.05.2016 23:32 Publikacja: 13.05.2016 01:00

Picasso, Arizona Theatre, 2001

Foto: materiały prasowe

Zaliczany jest do najciekawszych współczesnych grafików, malarzy i plakacistów. Jego rysunki publikują najbardziej prestiżowe pisma. A plakaty ozdabiają premiery operowe, teatralne czy światowe kampanie na rzecz ekologii. Odnotowując jedną z wystaw Olbińskiego, „New Yoker" napisał: „Nieokiełznana wyobraźnia i świetna technika pozwalają widzieć w nim jednego z najbardziej znanych współczesnych surrealistów".

Nie dziwię się, że ten kielczanin z urodzenia tak szybko podbił rynek amerykański. Z jego obrazów płynie pogoda i optymizm, a to nie tylko u Amerykanów było zawsze w cenie.

Czytaj więcej

Olbiński do dziś nie zatracił dziecięcej ciekawości świata. Jego obrazy są jak baśnie, w wykreowanym przez niego świecie nie ma właściwie rzeczy niemożliwych. Nie działają zasady fizyki, wielotonowe mosty są lekkie jak piórko, parasole nie chronią przed deszczem, lecz nawilżają. Możemy się o tym przekonać, oglądając najnowszy album artysty „Pasja plakatów" Wydawnictwa BOSZ.

Dobre ładowanie akumulatorów

O swoim dzieciństwie spędzonym w Kielcach tak dziś mówi: – Było rzeczywiście niezwykle pogodne i szczęśliwe. A pielęgnowanie dziecka w sobie to wcale nie domena artystów. Mówi się, że dziecko jest ojcem człowieka i jest w tym dużo prawdy. To, czego nauczyliśmy się w dzieciństwie, ma wielki wpływ na nas w dorosłym życiu. Sartre powiedział, że kształtowanie człowieka to ładowanie akumulatorów, które kończy się w piątym roku życia. Potem z tych akumulatorów korzystamy przez lata. Moje „ładowanie" musiało być niezłe, skoro do dziś odbija się w mojej twórczości. Dziecięca wrażliwość jest ponadto uczciwa. Dziecko nie udaje, że mu się coś podoba lub nie. Mówi to otwarcie. Dopiero człowiek dorosły musi udawać. Gdy nie ma własnego zdania i boi się ośmieszyć, podpiera się zdaniem innych, głównie krytyków i recenzentów.

Chciał być architektem, bo pociągał go romantyzm tego zawodu. Studia wspomina jako wielką harówkę, ale dającą satysfakcję. To były czasy, kiedy z równą wprawą musiał rysować katedry gotyckie i silniki samochodowe. Szybko się przekonał, że umiejętność rysowania bardzo procentuje, zresztą Giorgio Vasari twierdził, że nie ma dobrego malarza bez dobrego rysownika. A dobrego malarstwa bez dobrego rysunku. Miał wielkie szczęście, uczyli go znakomici profesorowie, jeszcze przedwojenni. Szalenie barwne postacie: Bohdan Pniewski, Jerzy Hryniewiecki, Jan Bogusławski.

– Wśród ówczesnych stalinowskich aparatczyków wyglądali jak bogowie, a my chcieliśmy być tacy jak oni – mówi Olbiński. – Wierzyliśmy, że też będziemy mieli okazję podróżować po świecie. Zobaczymy Rzym, Londyn, Paryż, Nowy Jork.

Olbińskiemu udało się spełnić te marzenia. Po studiach zajął się grafiką, współpracując z „Jazz Forum". W 1981 roku wyjechał do Paryża, skąd rok później wyemigrował do Nowego Jorku. Powrót do kraju uniemożliwiło mu wprowadzenie przez władze komunistyczne stanu wojennego. W 1985 roku podjął pracę jako wykładowca w nowojorskiej School of Visual Arts.

Na nowojorskim Manhattanie miał wystawę w PIASA, czyli w Polish Institute of Arts and Sciences of America. Tuż obok słynnego studia Andy'ego Warhola. Jak przyznaje, wystawa była sukcesem głównie wśród Polonii, bo przez Amerykanów nie została specjalnie zauważona. Pojawił się jednak na niej dyrektor artystyczny „Psychology Today" Carveth Cremer i zamówił okładkę do kolejnego numeru. – Zarobiłem 1200 dolarów, co było kwotą bajońską jak na wyobrażenia młodego przybysza ze środkowej Europy – wspomina artysta.

Wynajął niewielkie mieszkanie w piwnicy i tak się zaczęło. Dzwonił do redakcji wielu ilustrowanych magazynów, nie zniechęcał się brakiem zainteresowania. Po pewnym czasie dzwonił raz jeszcze. Działał jak kropla, która drąży skałę. Nauczył się uporu, odpowiedzi odmownej nie traktował jako ostatecznej. Konkretne zamówienie traktował jako asa w rękawie przy rozmowie z kolejnym ewentualnym zleceniodawcą. Zdał też sobie sprawę z iluzoryczności sukcesu, zrozumiał, że okładka w „Newsweek" czy „Time Magazine" daje poczucie wartości, ale nie na zawsze, że ciągle trzeba udowadniać, że jest się świetnym, najlepszym. To uczyło pragmatyzmu i pozbawiało fałszywej skromności, którą wpajano mu w Polsce.

Szybko zrozumiał, że w USA nikt nie chce rozmawiać z artystą, który ma zachwiane poczucie swojej wartości, gdy jest chwalony, mówi, że jakoś mu się udało. – Dziś ci się udało, a jutro może już nie – usłyszał od jednego z ewentualnych zleceniodawców.

Nobilitacja w stolicy świata

Uważany za mekkę artystów Nowy Jork jest, niestety, miastem dość cynicznym i uczy skromności. – Tam nie można spocząć na laurach. Tam trzeba ciągle się zmagać – mówił w jednym z wywiadów. – Nowy Jork jest mi niezbędny w celu konfrontacji tego, co przywiozłem z Polski czy z Europy, z tym, co tu zastałem. Z kolei Europa, Polska jest mi potrzebna, żeby się poczuć mocno na fundamentach starej kultury.

Prace Rafała Olbińskiego są eksponowane zarówno w Bibliotece Kongresu, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Toyamie i Carnegie Foundation w Nowym Jorku czy w Muzeum Plakatu w Wilanowie. I są gromadzone przez prywatnych kolekcjonerów na całym świecie. Rafał Olbiński współpracował także z „New York Timesem", „Newsweekiem", „BusinessWeekiem" czy niemieckim „Spieglem". W Polsce zajmował się m.in. projektowaniem okładek płyt, od 1997 do 2003 roku regularnie tworzył okładki dla miesięcznika „Charaktery" i był współtwórcą wizerunku graficznego pisma.

Dziesięć lat temu przestał w USA pracować dla magazynów i wydawnictw. Niekiedy tylko wykonuje plakaty operowe lub okładki. – 80 procent sprzedaję w USA – zdradza. – Moja agentka przypomniała mi ostatnio, że od 1992 roku poszło prawie tysiąc moich obrazów.

Tylko do połowy lat 90. zebrał około 100 nagród na konkursach międzynarodowych, m.in. pierwszą nagrodę w konkursie „New York City Capital of the World" – za plakat promujący Nowy Jork jako stolicę świata – czy tzw. międzynarodowego Oscara za plakat w konkursie „Prix Savignac" w Paryżu. André Parinaud, prezes Międzynarodowego Salonu Plakatu, powiedział kiedyś: – Każdy z rysunków Olbińskiego otwiera świat rozkoszy nowych odkryć. Sprawia, że płyniemy przez chmury, kwiaty i piękne kształty i wierzymy, że sami jesteśmy postaciami z baśni.

Na pytanie, co było największym wyzwaniem, Olbiński odpowiada, że udział w konkursie „Nowy Jork stolicą świata", nobilitacja i fakt, że znalazł się w wyselekcjonowanej grupie. Wszyscy, którzy wcześniej ten projekt tworzyli, to jego mistrzowie. Niedoścignione autorytety. I on był wśród nich. To niezwykłe uczucie.

Olbiński chętnie włącza się do akcji proekologicznych. Ważny był np. udział w obchodach Światowego Dnia Ziemi w Nowym Jorku. – To kolejny szalony pomysł, w którym miałem okazję uczestniczyć – opowiada. – W zabytkowym gmachu Grand Central Station usytuowanym w sercu Nowego Jorku z okazji Światowego Dnia Ziemi odbyła się prezentacja czterech obrazów o tematyce ekologicznej. Autorami byli Andy Warhol, Roy Liechtenstein, Keith Hering i ja. Znalazłem się w wytwornym gronie, choć ze zrozumiałych względów tylko ja miałem szansę uczestniczyć w samym wernisażu.

Najbardziej wdzięcznym impulsem do powstania wielu prac jest kobieta. Tyleż fascynująca, co tajemnicza. W większości przypadków (podobnie jak w rysunkach Brunona Schulza) zdecydowanie dominuje nad mężczyzną. Czasem wręcz przybiera postać modliszki i wyzwala w mężczyźnie dziką namiętność. Ale on nawet o miłości potrafi mówić z uśmiechem. W jednym z dzieł widzimy parę płynącą łódką. Są w siebie tak wpatrzeni, że nawet nie zauważyli, jak ich łódź unosi się nad powierzchnią jeziora.

Nowym rozdziałem w twórczości Olbińskiego stały się plakaty operowe. New York City Opera szukała artysty, wyróżniającego się tak jak on „ciepłym surrealizmem". Bardzo się ucieszył z tej propozycji.

– Po wielu latach przerzuciłem się więc z muzyki jazzowej na operową – mówi. – Punktem zwrotnym był tu projekt plakatu do najbardziej kontrowersyjnej opery Richarda Straussa „Salome". Zaproponowałem kilka wersji. Dyrektor, o dziwo, wybrał tę najbardziej śmiałą i powiedział: „Pewnie wyrzucą mnie z pracy, ale zaryzykuję". Oko Jana Chrzciciela umieszczone w intymnym miejscu pięknej Salome wywołało spory skandal, ale okazało się skuteczną reklamą. Opera dostała listy protestujące. Parę osób zerwało subskrypcję, jednocześnie wielu innych ludzi, którzy nigdy nie chodzili do opery, nagle się nią zainteresowało. W efekcie wszystkie przedstawienia „Salome" były wyprzedane do końca sezonu. Plakat zaś otrzymał dwie nagrody magazynu „Print" i „Communication Art". Moja przygoda z muzyką trwa zaś nadal.

O plakacie do „Salome" głośno było nie tylko w USA. Do galerii parlamentu Gruzji w Tbilisi na wystawę plakatów Olbińskiego wtargnął były deputowany i podarł kilka prac. W tym właśnie „Salome". Całą zaś wystawę uznał za propagowanie pornografii. Migawkę z tego zdarzenia prezentowały stacje telewizyjne, a czyn byłego deputowanego wywołał protest artystów oraz zapoczątkował żywą dyskusję w miejscowych mediach na temat granic w sztuce.

– O tym, że moja sztuka wzbudza kontrowersje, wiem od dawna i bardzo mi z tym dobrze. – skomentował całe zajście Olbiński.

Zdjęcie w czerwonych butach

Co do poczucia humoru polityków od lat ma ugruntowane zdanie: – Boleję nad tym, że w Polsce poczucia humoru jest jak na lekarstwo. Na szczególny jego niedostatek cierpią politycy. Tak bardzo są wyprani z braku dystansu do siebie. Wyłażą nasze kompleksy narodowe. Koniecznie chcemy wszystkim coś udowodnić, zatem się usztywniamy, stajemy się potwornie nudni, poważni i nadęci. Z Amerykanami jest zaś całkowicie inaczej. Każdy polityk w Stanach jest spalony, jeśli w ciągu pięciu minut swego publicznego wystąpienia nie powie dowcipu. Dystans do siebie przekłada się natomiast na dystans do innych. Uświadamiamy sobie, jak nieznaczącą planetą jesteśmy we wszechświecie. Wystarczy popatrzeć wieczorem na gwiazdy i od razu nasza ważność staje się śmieszna. Wychodzi cały surrealizm naszego życia.

Rzadko się zdarza, by po premierze to właśnie scenograf był głównym bohaterem wieczoru, a tak filadelfijska prasa potraktowała debiut scenograficzny Olbińskiego w „Don Giovannim". – Miałem ogromną tremę – wspomina. – Im bardziej zbliżał się dzień premiery, tym bardziej ona narastała. Wiedziałem jednak, że nadszedł czas, by sprawdzić się w tej dziedzinie, uważałem ją za naturalną kontynuację tego, czym się zajmuję: malowaniem obrazów, projektowaniem plakatów. Dyrekcja Opery w Filadelfii zrobiła mi niespodziankę, bo w dzień premiery nad wejściem głównym wisiał wielki plakat z napisem „Don Giovanni", a pod spodem moje zdjęcie w czerwonych butach.

– Praca nad operą Mozarta zmieniła mój stosunek do uprawianego zawodu – mówi. – Pomyślałem, że scenografia tak bardzo mnie wciągnęła, że sam plakat już mi nie wystarcza. Rzekłbym nawet, że powoli odchodzę od plakatu, oczywiście wyłączając pewne komercyjne zamówienia. W teatrze i operze chciałbym jednak, by plakat był jedynie dodatkiem do mojej scenografii.

Czuje się artystą spełnionym i bardzo zapracowanym. Ma wciąż wiele planów na przyszłość. Ubolewa, że polska kultura, z której powinniśmy być dumni, nie jest wystarczająco promowana na świecie: – Mamy kilka nazwisk, dzięki którym możemy się mierzyć ze światem. To bez wątpienia Chopin, w literaturze Conrad-Korzeniewski i zupełnie niedoceniani w Polsce Bruno Schulz czy Jan Potocki. Ten ostatni to jedna z najbardziej niezwykłych postaci w naszej historii. Pisarz, podróżnik, naukowiec, o którym wiedzą Amerykanie, Francuzi i Anglicy. Jedna z fundacji namawiała mnie na zilustrowanie jego powieści – „Rękopisu znalezionego w Saragossie" – przyrównywanej do „Baśni 1001 nocy". Z okazji 200-lecia śmierci Potockiego chętnie podjąłbym się tego zadania. Tyle że żadna instytucja mająca promować polską kulturę nie wyraziła zainteresowania, ta rocznica minęła u nas niemal bez śladu.

Bohater albumu „Pasja plakatów" pytany, czy sam uważa się za optymistę, odpowiedział po chwili zastanowienia: – W sensie zawodowym zawsze byłem optymistą. Jeśli chodzi o szersze spojrzenie na świat, to wydaje mi się, że jestem bardziej stoikiem niż pesymistą. Nie spodziewam się niczego dobrego, a jeśli już się wydarzy, biorę to za dobrą monetę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Posłuchaj „Plus Minus”: Kiedyś to byli prezydenci
Plus Minus
„Historia miłosna”: Konserwatysta na lekcjach empatii
Plus Minus
„Polska na prochach”: Siatki pełne recept i leków
Plus Minus
„Ale wtopa”: Test na przyjaźnie
Plus Minus
„Thunderbolts*”: Antybohaterowie z przypadku
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem