Rz: Od czasów antycznych wiadomo, że politycy istnieją poprzez język, jakim się posługują. Na ile zróżnicowany jest nasz język polityki?
W Polsce widzę cztery podstawowe wzorce języka publicznego. Pierwszy to konserwatywno-narodowy język prawicy; bogoojczyźniany, oparty na wartościach romantycznych, bardzo mocno antagonizujący. Tworzy on wyraźną opozycję „my–oni" i odwołuje się do walki, mówi: jesteśmy depozytariuszami prawdy, a oni nie. To język patosu, wzniosłych polityków, ale zarazem rozemocjonowanych kiboli. Drugi można wiązać z eurożargonem; to język politycznej poprawności, odwołujący się do wzorców oświeceniowych, do wiedzy, rozumu. Jest sterminologizowany, mamy tu wiele różnych norm, standardów, także scjentyficznych fraz trudnych do zrozumienia. Jego bazą jest po części nauka, prawo, urząd. Nawiasem mówiąc, do podobnej bazy pojęciowej nawiązywała czasami frazeologia socjalistyczna. W modelu stalinowskim też było trochę urzędu, trochę nauki. Przecież materializm dialektyczny udawał właśnie naukę... Trzeci wariant to język sensacyjny, który sięga do ulicy. Trochę przypomina język socrealizmu: jest prosty, populistyczny.
To język partii antysystemowych?
Tak, sięga do niego na przykład Kukiz'15, który próbuje nie być partią, ale oczywiście nią jest. Mocno sięgały do niego Samoobrona i Ruch Palikota, wcześniej także Jerzy Urban. A najsprawniej posługują się nim, oczywiście, tabloidy. Czwarty wariant nie jest stricte polityczny. To język komercji, korporacji, reklamy, marketingu, piaru, generalnie język odnoszący się do wizerunku, język sukcesu. Wszystkie te odmiany jakoś się ze sobą łączą. Eurożargon łączy się często z piarem, odmiana konserwatywna z językiem populizmu.
Przed zeszłorocznymi wyborami stwierdził pan, że Platforma Obywatelska miota się pomiędzy chęcią pozostania wierną wartościom liberalnym, które programowo kultywuje, a zamiarem rywalizowania z konkurencją na polu atrakcyjniejszego dla słuchacza języka narodowego.