Dlaczego?
Tego nie wiemy, bo Fidelski nigdy nie przemówił, zresztą gdyby przemówił, pewnie byłyby to frazesy.
Czyli przyjechał do Poznania tylko po to, by ludzi wkurzyć?!
Tak. I nastąpił krach rozmów, a na kolejny dzień ogłoszono początek strajku.
Czwartek to jakiś pechowy dzień. W 1956 roku też był „czarny czwartek", 28 czerwca robotnicy wyszli na ulicę...
Ale to był Poznań, ludzie pamiętali zabory i niemiecki porządek, więc protestujący dbali, by nie deptać trawników.
Serio? Szli grzecznie po bruku, nie po trawie?
Po bruku i to było znaczące, bo tu dochodzimy do kwestii, na którą coraz częściej zwracam uwagę, czyli sprawy mody...
Mnie też automatycznie kojarzy się pan profesor z modą. Moda – Eisler, Eisler – moda...
(śmiech) Zabiję pana później. W 1956 roku ludzie zakładali na siebie to, co było pod ręką, co mieli, nie patrząc, jak to wygląda.
A jaki ma to związek z brukiem?
Dosłowny – bardzo wielu z nich było w drewniakach. Teraz nikt poza plażą i wakacjami tak nie chodzi, a wtedy to nie brało się z mody, lecz z ubóstwa. W wielu relacjach przewija się wątek stukotu chodaków po bruku. Ale wróćmy do tej demonstracji. Kiedy doszła pod komitet, to najpierw polano ich wodą, a gdy w odpowiedzi posypały się kamienie, zaczęto strzelać z broni ostrej.
I tłum odpowiedział. Skąd mieli broń?
Młodzi mężczyźni zabrali ją ze studiów wojskowych, potem na kilku mniejszych posterunkach MO rozbrojono funkcjonariuszy. W ten sposób w rękach demonstrantów znalazło się około 100 sztuk broni.
A naprzeciw nim...
Gigantyczne siły. Do Poznania wjechało 359 czołgów, ponad trzy razy tyle, ile podczas wyzwalania ufortyfikowanego Poznania w lutym 1945 roku, kiedy Armia Czerwona użyła ich 105! Wykorzystano działa pancerne, armaty przeciwlotnicze...
Spodziewano się robotniczych nalotów dywanowych?
Rzucono wszystkie siły. W akcji wzięło udział blisko 11 tys. żołnierzy i wystrzelono w ciągu dwóch dni 180 tys. pocisków. Nie ma w tym słowa przesady: rozpętano małą wojnę.
Dowodził nią gen. Popławski, który zaraz potem wrócił do Moskwy, ale którego książkę wznawiano jeszcze w latach 80.
Swoją pomoc w dławieniu kontrrewolucji oferował sam marszałek Rokossowski, ale nie angażowano go. A dlaczego wojsko? Bo milicja nie była odpowiednio wyposażona, nie mała nawet pałek. Wszystko dlatego, że w państwie robotników i chłopów miała wystarczyć sama perswazja milicjanta, bez środków przymusu. Tymczasem w Poznaniu skończyło się na masakrze.
Którą zwieńczył mówiący o odrąbywaniu rąk premier Cyrankiewicz.
Paradoks polega na tym, że słowa te wypowiedział nie żaden twardogłowy, kominternowski komunista, ale właśnie Józef Cyrankiewicz – do wojny włącznie członek niepodległościowego PPS.
Bon vivant...
Którego wizerunek był zupełnie inny: liberał, humanista, ale też kobiety, mercedesy, drogie alkohole. On nawet w Sejmie, przemawiając, popijał tonik „Schweppesa" – dziś to w ogóle nie brzmi, ale wtedy to był absolutny luksus, dostępny tylko w Peweksie. Przecież wówczas nikt nie wiedział, co to tonik i co się z tym robi!
Jak to łączył?
Wielu mówi, że złamał go obóz, Auschwitz. Na pewno było to traumatyczne doświadczenie. Cyrankiewicz był jedynym znanym mi człowiekiem, który akces do obozu władzy zadeklarował cynicznie w sposób tak otwarty. W rozmowie ze znanym działaczem socjalistycznym Zygmuntem Zarembą, przed jego wyjazdem na emigrację, Cyrankiewicz powiedział wprost: „Zachód nas zdradził, przechodzę do komunistów". Czyli żadnych złudzeń panowie, porządek już zapanował i trzeba się urządzić.
Zostawmy Cyrankiewicza, ale to wszystko, co się stało w Poznaniu, wyglądało na prowokację. Mogli przecież pójść na drobne ustępstwa.
Typowa dla komunizmu, immanentna cecha systemu – nieumiejętność dialogu. Władza nie chciała zgodzić się na żadne, choćby najmniejsze ustępstwa i tą butą prowokowała ludzi. Z hołotą się nie rozmawia...
...Do hołoty się strzela. Ta mentalność, choć bez użycia broni, przetrwała do 1976 roku.
Oczywiście! Tu mamy przykład ciągłości systemu. To jak ze „ścieżkami zdrowia", które po raz pierwszy stosowano na lotnisku Ławica pod Poznaniem w 1956 roku. Zresztą wtedy na lotnisku doszło do czegoś, co już później nigdy się nie powtórzyło – grupę zatrzymanych, przerażonych ludzi przebrano w hitlerowskie mundury, panterki, dano im schmeissery i tak pozowali do zdjęć jako „dywersanci z Niemiec Zachodnich".
Wyjaśnijmy jednak młodym, co to „ścieżki zdrowia".
To przepuszczanie więźniów przez szpaler milicjantów, którzy z obu stron biją ich pałkami i pasami ze sprzączkami. Tę nazwę – „ścieżki zdrowia" – dostały w 1976 roku, a na przykład w 1970 roku mówiono o nich „drogi ognia", bo ślady po pobiciu wyglądały jak ślady po poparzeniach.
Doszliśmy do czerwca 1976 roku. Bunt wywołała podwyżka cen, choć starano się nie mówić o podwyżce.
W PRL były operacje cenowe lub regulacja cen.
Regulacja była choćby w 1970 roku, kiedy zdrożały towary pierwszej potrzeby, lecz staniały lokomotywy.
A teraz zamiast tego premier Jaroszewicz ogłosił w telewizji podwyżki i skrajnie niesprawiedliwy system rekompensat. Zarabiający najmniej, czyli poniżej 1300 zł, miał dostać 240 zł, a ten, kto zarabiał 8 tys., dostawał 600 zł. Nic dziwnego, że ludzie wyszli na ulice.
A dalej już poszło.
Wybuchł strajk w radomskich zakładach im. Waltera, skąd ruszyła demonstracja zbierająca robotników z innych zakładów. Po mieście jeździły nawołujące do manifestacji ekipy na wózkach akumulatorowych. Wszyscy szli pod komitet, nikt ich nie niepokoił. Teraz już wiemy, że władza wykorzystała ten czas na ściągnięcie ZOMO z Kielc, Łodzi, Warszawy, Lublina i na przerzut samolotami studentów szkoły milicyjnej ze Szczytna.
Do komitetu w końcu weszli.
Najpierw delegacja, potem coraz więcej, aż w końcu okazało się, że członkowie władz zostali wyprowadzeni, zostawiając tylko dowody tego, jak im się powodziło – kolorowe telewizory w gabinetach, a przypominam, to był 1976 rok.
My mieliśmy kolorowy na święta 1980 roku.
A tam prócz telewizorów szynka i wiktuały w bufecie. I nie wiadomo, kto tak naprawdę podpalił komitet – oburzeni demonstranci, jakieś żule, które się przyłączyły, czy może była to prowokacja operatywnych funkcjonariuszy.
Do rozlewu krwi jednak nie doszło.
Dwie osoby przygniotła naczepa ciężarówki, ale do demonstrantów nikt nie strzelał. Zresztą milicja i ZOMO zaatakowało dopiero, gdy część już poszła do domu, a zostało sporo gapiów patrzących, jak się pali komitet.
Wielu z nich oberwało za samo przyglądanie się.
Wie pan, jak ich wyłapywano? Patrząc, czy mają dłonie brudne od rzucania kamieniami. Ale przecież to byli robotnicy fizyczni, oni często mieli ręce, które trudno było domyć!
Ostatecznie władza się wycofała.
Jeszcze tego samego dnia Jaroszewicz zatrzymał podwyżki.
Ale nie cofnięto represji.
Czasem ciężko pobitych ludzi wypuszczano z aresztu, ale wielu dostawało wilcze bilety i nie mogli znaleźć żadnej pracy nigdzie, nie tylko w Radomiu. Ci ludzie potem najmowali się do jakichś prac dorywczych, sezonowych, czasem na czarno i tyle.
W Radomiu najstraszniejsza nie była chyba sama pacyfikacja, ale represje potem.
Wszelkim represjom poddano setki osób. Oczywiście trudno ich policzyć, bo bicie pałkami było w Radomiu powszechne. Jedna z relacji wstrząsnęła mną szczególnie. To opowieść kobiety, która błagała: „Panowie, nie bijcie, jestem w ciąży!" i usłyszała: „To k...o poronisz!"
Uff...
Nie miejmy złudzeń, to były absolutnie bandyckie metody. Po prostu bito zatrzymanych, a nie pacyfikowano demonstrację.
Jednym z najciężej pobitych był robotnik nazwiskiem Gierek, bo uznano, że przedstawiając się, żartuje z milicjantów.
Ale powiedzmy też otwarcie, że niektórzy z tych pobitych to nie były aniołki. Władze wybierały ludzi z elementu społecznego, recydywistów, żeby ich później pokazać jako przywódców robotniczego protestu. Dla celów propagandowych było to bardzo wygodne, że oto pijak, dwukrotnie karany, który uchyla się od alimentów, albo bandyta odbywający karę w zawieszeniu biorą udział w protestach. Tak tworzono obraz, że normalni robotnicy Radomia pracują, a tylko męty społeczne protestują.
Jak to mówiła Zofia Romaszewska, czasami byli to ludzie winni, ale akurat nie tego.
Jest historia człowieka, który był na warunkowym zwolnieniu z więzienia, więc jak zobaczył pochód, wyniósł przed dom krzesło i na nim siedział. Cały czas, żeby go wszyscy sąsiedzi widzieli, że nigdzie nie poszedł, że nie brał w tym udziału. I jaka była puenta? Zamknęli go, ścieżka zdrowia, proces...
Radom po protestach był dość przygnębiającym miejscem.
Na ludziach z KOR ogromne wrażenie zrobiło samo miasto. Radom przetrwał wojnę w zasadzie niezniszczony, w efekcie tam nie było nowych domów z wygodami, ale stare, dość skromne, zbudowane na przełomie XIX i XX wieku. Wielu z nich od czasów przedwojennych nie remontowano.
Poza tym to było miasto biedne.
A nawet bardzo biedne, a jednocześnie mające swoją dumę. To tu się odbył ostatni przed wojną kongres PPS, tu byli silni i świadomi swej siły robotnicy.
Mówimy o Radomiu, Ursusie...
...Ale stanął także Płock, a strajki były w całym kraju. Jednak to Radom był największy i na nim się skupiono.
I na nich skupił się gniew władzy.
Mamy wyidealizowany obraz Edwarda Gierka – liberała w dobrym garniturze, mówiącego po francusku. Ale to też człowiek, który w 1969 roku groził studentom, że „śląska woda pogruchocze im kości", a w 1976 roku na telekonferencji partyjnej mówił, że musimy tym wichrzycielom powiedzieć, jak my ich wszystkich nienawidzimy. Padały naprawdę straszne, pełne najgłębszej pogardy, obelżywe słowa.
Wiece potępiające Radom organizowano wszędzie.
To prawda, w całym kraju odbyły się wiece potępiające warchołów i jednocześnie popierające kierownictwo z I sekretarzem na czele. To wtedy, 2 lipca 1976 roku Gierek, przemawiając w katowickim Spodku, krzyknął „Partia – Polska!", co podchwycono, krzycząc „Partia – Gierek" , a potem „Polska – Gierek". Jak Ludwik XIV i „Francja to ja"...
Ta fala wieców była zupełnie jak z 1968 roku, gdzie aktyw wysyłał studentów do nauki i pisarzy do piór.
Ma pan rację, pokazując podobieństwo z 1968 rokiem. To wynika z tego, że zarówno w Marcu, jak i w Czerwcu '76 nie zmieniono kierownictwa, nie można więc było zwalić winy na poprzedników. A skoro tak, to trzeba było twardo bronić władzy.
I iść w zaparte?
Oczywiście. W 1956 roku kierownictwo wymieniono cztery miesiące po protestach, w 1970 i 1980 roku w zasadzie z marszu, więc można było utrzymywać, że to były słuszne protesty, tylko kierownictwo błądziło. A w Czerwcu '76 nie ruszono Gierka, więc w zamian propaganda rzuciła się na warchołów i wichrzycieli.
Całkiem sporo ludzi kultury czy dziennikarzy mocno wsparło Gierka.
Nie dostrzegano alternatywy, więc trwano przy nim.
Trochę nie mogę jednak zrozumieć, czemu niektórzy tak się, powiedzmy grzecznie, sprzedali?
To zakłada, że wcześniej byli inni, a przecież wielu z nich było kupionych dużo wcześniej i robiło gorsze rzeczy. Dziwi pana, że Stanisław Ryszard Dobrowolski występuje na wiecu na Stadionie X-lecia i mówi „Wstydzę się za was, ci z Radomia, a zwłaszcza za was, ci z Ursusa"? Ale umówmy się, że to był właśnie tej rangi pisarz – partyjny literat służący kierownictwu.
Wtedy jednak wydawało się, że za Gierkiem stoi cała elita.
Ale to mylne wrażenie, bo już cztery lata później wielu z tych ludzi otwarcie wsparło rodzącą się „Solidarność".
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95