Jak budowała się Łódź?

Ludwik Geyer należał do pierwszego pokolenia fabrykantów, którzy budowali łódzki przemysł od poziomu niemal zerowego. Doświadczył też dużego awansu społecznego, bo jako człowiek zamożny i wpływowy zyskał szacunek i poważanie w mieście.

Aktualizacja: 28.10.2016 17:16 Publikacja: 27.10.2016 13:31

Najsłynniejsza w Łodzi. Biała Fabryka na pocztówce z połowy XIX wieku

Najsłynniejsza w Łodzi. Biała Fabryka na pocztówce z połowy XIX wieku

Foto: Muzeum Historyczne Łodzi

– Dlaczego akurat Łódź? To prawda, interesy nie idą najlepiej, ale tu, w Niemczech, jesteśmy przynajmniej u siebie. Co czekałoby nas w tej Rosji? Czy to w ogóle cywilizowany kraj?

– Tego nikt nie wie, ojcze. Wiem za to na pewno, że nie jesteśmy w stanie konkurować z Anglikami. Robią swoją robotę lepiej i taniej – diabeł wie, w jaki sposób. W Rosji nie mają przemysłu prawie wcale, a do tego właśnie wprowadzają cła ochronne. To wielki rynek, można by tam robić tkaniny bawełniane. A Łódź to nie Rosja, lecz Królestwo Polskie...

– Czyli Polacy? To ci od Napoleona? Wolałbym z nimi nie mieć do czynienia.

– Tak, ci sami. Ale nie przejmuj się, teraz nie wojowanie im w głowie. Uczą się robić pieniądze, a to pracochłonne zajęcie. Spróbujmy w Łodzi. Rozmawiałem już z ich władzami, chętnie nas przyjmą. Dają bardzo korzystne warunki.

Tak mogła wyglądać rozmowa między dwudziestotrzyletnim Ludwikiem Geyerem a jego ojcem Adamem, który od lat prowadził fabrykę sukna w saksońskim Zittau (Żytawie). Kraje niemieckie pozostawały jednak pod dużą presją ze strony tanich, niezłych tkanin bawełnianych z Anglii, która po przejściu rewolucji przemysłowej stawała się potęgą gospodarczą.

W tym samym czasie władze Królestwa Polskiego postawiły sobie za cel uprzemysłowienie kraju. Jeśli nie dało się utrzymać niepodległości – to chociaż niech poziom życia będzie dostateczny. Rosjanie uznali, że to dobry pomysł, ale mieli w tym też swój cel polityczny: ściągnięcie zdolnych, zamożnych Niemców miało osłabić żywioł polski, a potem... divide et impera, jak mawiali starożytni.

Tak czy inaczej, w 1828 roku młody Ludwik podpisał umowę z Komisją Województwa Mazowieckiego (w którym leżała wtedy Łódź), bardzo dla siebie korzystną. Dostał duży, prawie ośmiohektarowy plac na południu miasta przy trakcie piotrkowskim, uzyskał pomoc przy budowie fabryki oraz upust celny na import przędzy w wysokości aż 60 proc. Co miał zrobić w zamian? Uruchomić dwadzieścia warsztatów tkackich, a w ciągu dekady dojść z ich liczbą do stu. Wydawałoby się, że dla zdolnego przemysłowca to niezbyt trudne zadanie. A jednak przez dłuższy czas Geyer prowadził produkcję jedynie w dwunastu warsztatach i na kilku maszynach drukarskich. W kolejnych latach inwestował pieniądze, które przywiózł z Saksonii. Otwierał nowe stanowiska tkackie, drukował też perkale, a braki w maszynach pokrywał pracą zlecaną na zewnątrz: pracowało dla niego ponad stu pięćdziesięciu chałupników, którzy wykonywali usługi we własnych domach. Sprowadził też z zagranicy drukarzy i kolorystów. Początkujący fabrykant stał się nieoczekiwanym beneficjentem upadku powstania listopadowego. Producenci lnianych tkanin zostali pozbawieni zamówień z dnia na dzień, bo zlikwidowano armię Królestwa Polskiego.

Geyer miał natomiast trochę oszczędności i wykupywał sąsiadów, również na licytacjach. Dzięki temu zgromadził w swoim ręku sporą część południowej Łodzi, o powierzchni niemal 50 hektarów. Była to inwestycja bez wątpienia długoterminowa.

Wkrótce Geyer dorobił się trzydziestu trzech własnych krosien tkackich, a interes szedł tak dobrze, że w 1833 roku zainstalował pierwszy w Królestwie walec drukarski napędzany kieratem. Sprowadził go aż z Wiednia.

Do diabła z postępem

W 1834 roku wzniósł szereg zabudowań fabrycznych, a już rok później rozpoczął budowę jednego z najsłynniejszych łódzkich budynków: Białej Fabryki, mieszczącej w swoich murach przędzalnię i tkalnię, a ulokowanej przy ulicy Piotrkowskiej pod dzisiejszym numerem 282. Największa rewolucja przyszła jednak cztery lata później.

– Czy już nie będziemy potrzebni? – westchnął jeden z tkaczy zebranych na dziedzińcu. Z wielkiego wozu grupa robotników zdejmowała właśnie maszynę parową. Tabliczka znamionowa głosiła: „John Cockerill & Cie – Seraing– Belgique".

– Tak jakby nie mógł mu wystarczyć ten piekielny walec do drukowania... – dodał inny z gapiów.

Słysząc te rozmowy, głos zabrał majster:

– Spokojnie, panowie, nikogo nie będą zwalniać. Wszystko to posłuży rozwojowi zakładu. To nasza przyszłość! Nie wygracie z postępem.

Stojący najbliżej tkacz splunął.

– Do diabła z tym waszym postępem.

Był rok 1839 i właśnie instalowano pierwszą w Królestwie Polskim maszynę parową. W ciągu kilkunastu lat zakupiono kolejne maszyny.

Oczywiście po drodze nie obyło się bez kłopotów, ale kuty na cztery nogi Ludwik Geyer potrafił z nich wyjść obronną ręką. Nie przejmował się nawet komentarzami dotyczącymi trójki jego nieślubnych dzieci. Przecież urodziły się przed jego ślubem z Emilią Szarlottą Karoliną Türk w 1835 roku, więc w czym problem?

Jego poprzednimi narzeczonymi były Luiza Dietrich oraz Józefa Gasperska. Niestety, z wymienionej trójki dzieci wieku dorosłego dożyła tylko córka Szarlotta, którą wychowywała Gasperska. Emilia Türk była natomiast córką lekarza z Saksonii. Geyer doczekał się z nią aż ósemki potomków, z których wszystkie przetrwały trudne w XIX wieku dzieciństwo (antybiotyki odkryto prawie wiek później!) i zaznaczyły swoją obecność w życiu Łodzi.

Ludwik Geyer należał do pierwszego pokolenia fabrykantów, którzy budowali łódzki przemysł od poziomu niemal zerowego. Doświadczył też dużego awansu społecznego, bo jako człowiek zamożny i wpływowy zyskał szacunek i poważanie w mieście.

Pełnił funkcję honorowego radnego miejskiego, odznaczono go Orderem św. Stanisława. Próbował też zaszczepić na gruncie łódzkim pewne rozwiązania – powiedzielibyśmy dzisiaj – socjalne, przeniesione z poletka niemieckiego. Sfinansował bowiem szkołę dla nieletnich robotników, zorganizował też zakładową kasę, z której opłacano lekarza fabrycznego i wypłacano zasiłki w przypadku choroby robotnika. Był też człowiekiem muzykalnym, przyczynił się do powstania Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego.

Do lat 50. Geyer stworzył pełnowartościowe przedsiębiorstwo włókiennicze, które mogło przerobić bawełnę od stanu surowego do gotowej, wykończonej i ufarbowanej tkaniny. Zatrudniał już ponad siedmiuset robotników.

Król życia

Wyroby Geyera były cenione w Królestwie, ale i w Cesarstwie Rosyjskim. Przedstawiciele firmy jeździli na wystawy do Charkowa, Kijowa, Rygi czy Wilna, ale i do Petersburga, gdzie zdobywało się najważniejsze kontrakty i zawierało najlepsze znajomości. W 1843 roku Geyer zaprezentował swoje wyroby w Moskwie, gdzie wzbudziły podziw konkurentów i jury. „Tego nam było trzeba.

Gratulujemy, panie Geyer" – mówił jeden z jurorów, przyznając mu prawo używania na swoich etykietach herbu Cesarstwa. Było to nie lada wyróżnienie i mało kto mógł się takim pochwalić na terenie Królestwa.

Inwestycje te jednak były kosztowne, a kredyty zaciągnięte w kasie miejskiej i Banku Polskim musiały być spłacane.

– Przeinwestowałem – żalił się żonie. – Co ja teraz zrobię? Sprzedajemy zbyt mało, by spłacać kredyty.

– Jedź do Banku Polskiego. Na pewno odroczą termin spłaty. Jeśli zbankrutujesz, nie odzyskają przecież nic.

Fabrykant udał się do Warszawy, gdzie wynegocjował kompromisowe rozwiązanie. Bank wziął jego fabrykę w zastaw, ale Geyer zyskał trochę oddechu.

Chcąc obniżyć koszty produkcji, kupił nowe maszyny parowe i nowoczesne selfaktory. Znów wyszedł na prostą i odzyskał płynność finansową.

W połowie XIX wieku Ludwik Geyer był królem życia. W 1851 roku w Rudzie Pabianickiej otworzył cukrownię, tartak, cegielnię, olejarnię i gorzelnię. Osobisty majątek pozwolił mu na kilkukrotną zmianę miejsca zamieszkania – zaczynał od skromnego domku, a w połowie wieku miał już okazałą piętrową posiadłość z dziewięcioma izbami. Przy Piotrkowskiej 282/284 był też piękny ogród, w którym rosły rzadkie gatunki kwiatów i owoców oraz warzywa. Koło fabryki stanął lokal ze stołem bilardowym i innymi atrakcjami. Na wolnych terenach właściciel polecił sadzić zboże, a do jego mielenia postawił młyn. Lokalnym kolorytem był sprowadzony z Warszawy farbiarz o nazwisku Ulankiewicz.

Legenda głosi, że łapał na podłódzkich łąkach motyle, a ich ubarwieniem inspirował się w opracowywaniu nowych wzorów i kolorów. Przełożyło się to na sukcesy firmy.

– Wiesz, ile sęp ma okien w fabryce?

– Nie mam pojęcia... Ale po co mi to wiedzieć?

– A widzisz, bracie, to ja ci powiem: trzysta sześćdziesiąt pięć – tyle ile dni w roku. Tak, aby każdego dnia wpadały do środka promienie słoneczne. A wtedy...

– Wtedy co?

– Nie uwierzysz, ale jak padną na warsztaty tkackie, zamieniają się w ruble.

– Eee, bujdy opowiadacie!

– Bujdy nie bujdy...

W każdej legendzie jest ziarno prawdy!

Takie niestworzone historie opowiadali między sobą robotnicy, próbując wyobrazić sobie, w jaki sposób przemysłowcy doszli do swojego bogactwa. Geyera nazywano sępem, gdyż jego nazwisko fonetycznie brzmiało jak niemieckojęzyczna nazwa tego ptaka (niem. Geier). Oczywiście nie było tu żadnej magii, a liczba okien nie miała nic do rzeczy. Tym bardziej że fortuna Geyera niebezpiecznie się rozchwiała w połowie lat 50. XIX wieku.

Zgroza...

Pożar! Pożar! Wszyscy wstawać! – Dozorca nie bawił się w grzeczności, wpadając jak burza do domu rodziny Geyerów. Był rok 1853 i płonął budynek tkalni, a ogień przedostawał się również do drukarni. – Uciekać! Pali się!

Rodzina wybiegła z domu w popłochu. Pracownicy fabryki już zalewali ogień wiadrami, kubłami i czymkolwiek, co wpadło im w ręce. Wszyscy gasili pożar.

– Zgroza... – wyszeptał fabrykant, patrząc, jak płonie jego dobytek. Ostatecznie spłonęły niemal doszczętnie dwa wymienione budynki. Całe szczęście, że ogień nie przedostał się na sąsiadujące zabudowania.

Budynki były ubezpieczone, chociaż nie za wysoko. Z dużym wysiłkiem udało się je odbudować. Przedsiębiorstwo obejmowało pod koniec lat 50. przędzalnię, farbiarnię i apreturę. Jeden kompleks fabryczny umiejscowiony był wokół Białej Fabryki, ustawiony w kształt litery „U", wewnątrz której stała kotłownia z pierwszym w mieście wielkim kominem fabrycznym. Drugi znajdował się nieco dalej na południe, pod aktualnymi numerami ulicy Piotrkowskiej 303 i 305.

W 1863 roku fabryka ostatecznie stanęła z powodu całkowitego braku pieniędzy.

„To koniec – mamrotał Geyer. – To już koniec". Mylił się jednak, bo zakłady istniały jeszcze długo. Tym razem był to jednak dłuższy przestój, bo aż pięcioletni. Geyer sprzedał wtedy część swoich nieruchomości. Brakowało pieniędzy, by płacić Bankowi Polskiemu zaległe raty. W ostatnim czasie nawet robotnikom przekazywał wypłaty w bonach. Zrobiła się zresztą z tego afera, bo kupcy nie chcieli ich honorować, wiedząc o kłopotach fabrykanta. Potem walczyli o to przed sądem.

W tym czasie Geyer pozbył się majątku w Rudzie Pabianickiej. Nie żałował go specjalnie.

– Ta przeklęta inwestycja kosztowała mnie najwięcej nerwów! – powtarzał synowi Gustawowi, którego uczył fachu, widząc w nim swojego następcę.

Po sprzedaży Gustaw przyszedł do ojca ze stertą papierów.

– Tato, czy na pewno dopilnowałeś wszystkich spraw podatkowych w gorzelni?

– Czemu pytasz?

– Bo wynika z nich, że nie odprowadzaliśmy akcyzy nawet od połowy tego, co produkowaliśmy.

– Jak dużo tego wyszło?

– Stanowczo za dużo.

– Przeczekajmy.

– Ojcze, będziemy mieć z tego kłopoty!

Rzeczywiście, nie uszło to fabrykantowi płazem. Carscy urzędnicy doszli nieprawidłowości i nałożyli drakońską karę 28 tysięcy rubli. „Nie mam tyle! – denerwował się fabrykant. – Przecież nie zamkną mnie za okowitę!".

Władze miały jednak inne zdanie i w 1866 roku za niewpłacenie grzywny Ludwik Geyer wylądował w więzieniu. Był to szok dla całej rodziny, ale szybko znalazły się pieniądze, by go stamtąd wyciągnąć. Po tej przygodzie wielki fabrykant podupadł na zdrowiu. W 1867 roku dogadał się jeszcze z Bernardem Ginsbergiem, który wydzierżawił fabrykę i pozostawił Geyerowi kwestie techniczne w zakładzie. Ten jednak stopniowo wycofywał się z aktywnego życia zawodowego.

– Gustawie, teraz to twoja fabryka. Jako prezes zarządu na pewno sobie poradzisz. Mam nadzieję, że lepiej ode mnie.

– A ty, ojcze?

– A ja będę naprzeciwko... w ogrodzie – uśmiechnął się.

Ostatnie miesiące życia Ludwik Geyer spędził spokojnie w domu przy Piotrkowskiej 295–299, gdzie zajął się ogrodnictwem. Zmarł w październiku 1869 roku jako człowiek o wielkich dokonaniach, ale i wielkich troskach.

Wiedział jednak o talentach Gustawa. Miał on dobre wykształcenie i praktykę w angielskim banku Fred Huth and Co., którą odbył przed rozpoczęciem pracy w łódzkiej firmie. Ludwik był więc o swoje dziedzictwo spokojny. Obawiał się raczej tego, jak będą traktować Gustawa dwaj jego bracia, starszy Ryszard i młodszy Emil. Gustaw przejął spółkę z Ginsbergiem i prowadził ją aż do roku 1878, kiedy zawiązała się spółka rodzinna.

Fragment książki „Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich bogaczy" Marcina Jakuba Szymańskiego i Błażeja Torańskiego, która ukaże się 2 listopada nakładem wydawnictwa Zona Zero.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

– Dlaczego akurat Łódź? To prawda, interesy nie idą najlepiej, ale tu, w Niemczech, jesteśmy przynajmniej u siebie. Co czekałoby nas w tej Rosji? Czy to w ogóle cywilizowany kraj?

– Tego nikt nie wie, ojcze. Wiem za to na pewno, że nie jesteśmy w stanie konkurować z Anglikami. Robią swoją robotę lepiej i taniej – diabeł wie, w jaki sposób. W Rosji nie mają przemysłu prawie wcale, a do tego właśnie wprowadzają cła ochronne. To wielki rynek, można by tam robić tkaniny bawełniane. A Łódź to nie Rosja, lecz Królestwo Polskie...

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą