– Nie mam pojęcia... Ale po co mi to wiedzieć?
– A widzisz, bracie, to ja ci powiem: trzysta sześćdziesiąt pięć – tyle ile dni w roku. Tak, aby każdego dnia wpadały do środka promienie słoneczne. A wtedy...
– Wtedy co?
– Nie uwierzysz, ale jak padną na warsztaty tkackie, zamieniają się w ruble.
– Eee, bujdy opowiadacie!
– Bujdy nie bujdy...
W każdej legendzie jest ziarno prawdy!
Takie niestworzone historie opowiadali między sobą robotnicy, próbując wyobrazić sobie, w jaki sposób przemysłowcy doszli do swojego bogactwa. Geyera nazywano sępem, gdyż jego nazwisko fonetycznie brzmiało jak niemieckojęzyczna nazwa tego ptaka (niem. Geier). Oczywiście nie było tu żadnej magii, a liczba okien nie miała nic do rzeczy. Tym bardziej że fortuna Geyera niebezpiecznie się rozchwiała w połowie lat 50. XIX wieku.
Zgroza...
Pożar! Pożar! Wszyscy wstawać! – Dozorca nie bawił się w grzeczności, wpadając jak burza do domu rodziny Geyerów. Był rok 1853 i płonął budynek tkalni, a ogień przedostawał się również do drukarni. – Uciekać! Pali się!
Rodzina wybiegła z domu w popłochu. Pracownicy fabryki już zalewali ogień wiadrami, kubłami i czymkolwiek, co wpadło im w ręce. Wszyscy gasili pożar.
– Zgroza... – wyszeptał fabrykant, patrząc, jak płonie jego dobytek. Ostatecznie spłonęły niemal doszczętnie dwa wymienione budynki. Całe szczęście, że ogień nie przedostał się na sąsiadujące zabudowania.
Budynki były ubezpieczone, chociaż nie za wysoko. Z dużym wysiłkiem udało się je odbudować. Przedsiębiorstwo obejmowało pod koniec lat 50. przędzalnię, farbiarnię i apreturę. Jeden kompleks fabryczny umiejscowiony był wokół Białej Fabryki, ustawiony w kształt litery „U", wewnątrz której stała kotłownia z pierwszym w mieście wielkim kominem fabrycznym. Drugi znajdował się nieco dalej na południe, pod aktualnymi numerami ulicy Piotrkowskiej 303 i 305.
W 1863 roku fabryka ostatecznie stanęła z powodu całkowitego braku pieniędzy.
„To koniec – mamrotał Geyer. – To już koniec". Mylił się jednak, bo zakłady istniały jeszcze długo. Tym razem był to jednak dłuższy przestój, bo aż pięcioletni. Geyer sprzedał wtedy część swoich nieruchomości. Brakowało pieniędzy, by płacić Bankowi Polskiemu zaległe raty. W ostatnim czasie nawet robotnikom przekazywał wypłaty w bonach. Zrobiła się zresztą z tego afera, bo kupcy nie chcieli ich honorować, wiedząc o kłopotach fabrykanta. Potem walczyli o to przed sądem.
W tym czasie Geyer pozbył się majątku w Rudzie Pabianickiej. Nie żałował go specjalnie.
– Ta przeklęta inwestycja kosztowała mnie najwięcej nerwów! – powtarzał synowi Gustawowi, którego uczył fachu, widząc w nim swojego następcę.
Po sprzedaży Gustaw przyszedł do ojca ze stertą papierów.
– Tato, czy na pewno dopilnowałeś wszystkich spraw podatkowych w gorzelni?
– Czemu pytasz?
– Bo wynika z nich, że nie odprowadzaliśmy akcyzy nawet od połowy tego, co produkowaliśmy.
– Jak dużo tego wyszło?
– Stanowczo za dużo.
– Przeczekajmy.
– Ojcze, będziemy mieć z tego kłopoty!
Rzeczywiście, nie uszło to fabrykantowi płazem. Carscy urzędnicy doszli nieprawidłowości i nałożyli drakońską karę 28 tysięcy rubli. „Nie mam tyle! – denerwował się fabrykant. – Przecież nie zamkną mnie za okowitę!".
Władze miały jednak inne zdanie i w 1866 roku za niewpłacenie grzywny Ludwik Geyer wylądował w więzieniu. Był to szok dla całej rodziny, ale szybko znalazły się pieniądze, by go stamtąd wyciągnąć. Po tej przygodzie wielki fabrykant podupadł na zdrowiu. W 1867 roku dogadał się jeszcze z Bernardem Ginsbergiem, który wydzierżawił fabrykę i pozostawił Geyerowi kwestie techniczne w zakładzie. Ten jednak stopniowo wycofywał się z aktywnego życia zawodowego.
– Gustawie, teraz to twoja fabryka. Jako prezes zarządu na pewno sobie poradzisz. Mam nadzieję, że lepiej ode mnie.
– A ty, ojcze?
– A ja będę naprzeciwko... w ogrodzie – uśmiechnął się.
Ostatnie miesiące życia Ludwik Geyer spędził spokojnie w domu przy Piotrkowskiej 295–299, gdzie zajął się ogrodnictwem. Zmarł w październiku 1869 roku jako człowiek o wielkich dokonaniach, ale i wielkich troskach.
Wiedział jednak o talentach Gustawa. Miał on dobre wykształcenie i praktykę w angielskim banku Fred Huth and Co., którą odbył przed rozpoczęciem pracy w łódzkiej firmie. Ludwik był więc o swoje dziedzictwo spokojny. Obawiał się raczej tego, jak będą traktować Gustawa dwaj jego bracia, starszy Ryszard i młodszy Emil. Gustaw przejął spółkę z Ginsbergiem i prowadził ją aż do roku 1878, kiedy zawiązała się spółka rodzinna.
Fragment książki „Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich bogaczy" Marcina Jakuba Szymańskiego i Błażeja Torańskiego, która ukaże się 2 listopada nakładem wydawnictwa Zona Zero.
Śródtytuły pochodzą od redakcji
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95