W centrum Fincherowskiej opowieści zawsze stoi człowiek, a jej sensem pozostaje pytanie o człowieczeństwo. Do czego jesteśmy zdolni? Czy tylko normy społeczne powstrzymują nas przed najgorszym? Gdzie jest granica między racjonalnością a szaleństwem? Opowiadając o złu, znany reżyser zmusza nas do zmierzenia się z naszymi własnymi demonami.
Nie inaczej jest w „Mindhunterze". Choć tym razem filmowiec rezygnuje z fikcji i sięga po prawdziwe historie. Po życiorysy tych, którzy dotknęli zła w czystej postaci – amerykańskich wielokrotnych zabójców. Przenosimy się do lat 70. XX wieku, kiedy w FBI rozpoczęto prace nad kategorią przestępcy znanym dziś jako seryjny morderca. W tym celu duet agentów Holden Ford (Jonathan Groff) oraz Bill Tench (Holt McCallany) rozpoczyna podróż przez Stany Zjednoczone śladami dożywotnio osadzonych zbrodniarzy.
Fincher nie musi straszyć widza bezpośrednią przemocą. Posługuje się jej opisem, podsuwając jedynie mikrofon takim postaciom, jak Ed Kemper, Richard Speck, Montie Rissell i Jerry Brudos, czyli sprawcom najgłośniejszych zbrodni powojennej Ameryki. Przeraża zbrodnicze szaleństwo tych ludzi, ale jeszcze gorsze są momenty, gdy z racji swojej wrodzonej charyzmy i ponadprzeciętnej inteligencji potrafią wręcz przekonać innych o słuszności swoich okrutnych czynów.
Tak było w pierwszym sezonie, który swoją premierę miał w 2017 roku. Efekt był piorunujący. Połączenie wstrząsającego materiału, pieczołowicie odwzorowanych szczegółów i znakomita gra aktorska stworzyły gęstą atmosferę, w której widz ma poczucie, że dotyka świata skrytego za żelaznymi kratami i może poznać skryte w umysłach morderców praprzyczyny tragedii, które wstrząsnęły Stanami Zjednoczonymi. Fincher pokazał, że słowo, gest, spojrzenie, mogą oddziaływać dużo silniej na widza niż epatowanie nagą przemocą.