Wbrew obiegowym opiniom wywiad oraz siły specjalne Stanów Zjednoczonych działały w Afganistanie na długo przed atakiem terrorystycznym na World Trade Center i Pentagon z 11 września 2001 roku. Wiosną 2002 roku do amerykańskich sił stacjonujących w Bagram dołączyła pierwsza kilkunastoosobowa grupa komandosów Jednostki Specjalnej GROM. Z każdym miesiącem sytuacja w tym rejonie Afganistanu coraz bardziej się gmatwała. Talibowie kontrolowali wioski i tereny do nich przylegające, atakowali szkoły oraz budynki administracji rządowej i wykorzystywali cywilów w charakterze żywych tarczy. Na zboczach gór urządzali sobie tymczasowe kryjówki.
Góra K-6 niedaleko bazy w Bagram ma około 3 tysięcy metrów wysokości. Talibowie kryli się w okolicznych jaskiniach, zarówno naturalnych, jak i tych, które sami wydrążyli. Stamtąd ostrzeliwali patrole wojskowe poruszające się położonymi niżej drogami, wąwozami lub korytami wyschniętych rzek. Pierwsi amerykańscy specjalsi zginęli tu już w 2001 roku. Talibowie ukrywali się pośród cywili, bywało, że wchodzili na stropy wiejskich domów i skakali na wchodzących do środka komandosów. W tamtym okresie nierzadko dochodziło do walki wręcz czy na noże. Komandosi zmieniali taktykę, ale walka z „niewidzialnym" przeciwnikiem stawała się coraz trudniejsza. W tym czasie „Drętwy" był już majorem, czyli starszym oficerem. Do Afganistanu przyleciał w 2006 roku, ale tym razem bez „Robaka", który awansował do stopnia podpułkownika i został szefem szkolenia GROM-u w Polsce. „Robak" ostatecznie odłożył swój karabin snajperski na półkę, a jego zadania bojowe przejął „Drętwy", koordynował także współpracę Polaków ze specjalsami z NATO. Należał do drugiego już pokolenia wyszkolonych i doświadczonych specjalsów GROM-u.
Patrolowanie na pojazdach
GROM-owcy na początku misji poruszali się po Afganistanie terenowymi toyotami hilux, które zostały tu dostarczone transportowcem w 2002 roku razem z pierwszymi polskimi żołnierzami. Trzeba je było na miejscu własnymi siłami trochę przerobić. Chłopaki usunęli boczne drzwi, żeby łatwej było się ewakuować w razie zasadzki, i przyspawali do ram przy dachu prowizoryczne statywy do karabinów maszynowych Kałasznikow PK 7,62 mm. Zdobyli także dodatkowe kanistry na paliwo i wodę, dzięki którym zwiększyli zasięg patroli do 200 kilometrów. Pick-upy dość dobrze się sprawdzały w Afganistanie. Były lekkie, dość trwałe i zwrotne. Ale kiedy talibowie okrzepli i dopracowali swoją taktykę walki z żołnierzami koalicji, a ostrzał kolumn wojskowych stał się codziennością i przybywało rozmaitych przydrożnych min i pułapek, cywilne w gruncie rzeczy toyoty z funkcjonalnych wozów terenowych zamieniły się w śmiertelne pułapki. Oczywiście przede wszystkim ze względu na lekką konstrukcję. W 2004 roku w konwojach Polaków pojawiły się pierwsze hummery, które też nie były spełnieniem marzeń: w zasadzie nieopancerzone, bez wzmocnień, bez oryginalnych wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Na dodatek polskie kałasznikowy PK 7,62 mm nie pasowały do amerykańskich statywów i montaży. Hummery te nie były odporne na ostrzał ze zwykłego kałasznikowa, bo ich skrzynie nie zostały niczym wzmocnione, chociaż można było użyć przynajmniej przeciwodłamkowych koców kewlarowych. Do ławek na tylnych skrzyniach hummerów przyspawano więc wszystko, co dało się znaleźć na miejscowym złomowisku, byle tylko trochę lepiej ochronić dupska i plecy; najczęściej były to pasy grubych blach lub metalowych płaskowników. Tego rodzaju zabezpieczenia nie chroniły jednak w żaden sposób przed skutkami wybuchu min, które zbierały krwawe żniwo. Amerykanie zaczęli sprowadzać pojazdy opancerzone nowej generacji do transportu piechoty z podwoziami w kształcie litery V, które miały być odporniejsze na takie wybuchy. Były to pojazdy typu MRAP (Mine-Resistant-Ambush-Protected), czyli wozy opancerzone o zwiększonej odporności na miny i ataki z zasadzki. W Polsce zaczęto wtedy kombinować, żeby takie MRAP-y wypożyczyć od Amerykanów lub sprowadzić z kraju pojazdy KTO (Kołowe Transportery Opancerzone) Rosomak. Jednak pierwsze odpowiednio zmodyfikowane, ulepszone rosomaki i MRAP-y trafiły do Afganistanu dopiero w 2008 roku.
W tamtym czasie głównym zajęciem GROM-owców w Afganistanie były patrole rozpoznawcze. Komandosi często wyjeżdżali hummerami na zwiady długodystansowe, podczas których pokonywali nawet do 300 kilometrów. Poznawali teren, porównywali z elektronicznymi mapami lokalizację różnych osad i wiosek znajdujących się wzdłuż wytyczonej trasy. Ich zadania sprowadzały się do „patrolowania na pojazdach", cokolwiek ten termin miał oznaczać. Po drodze próbowali nawiązywać przyjazne kontakty z ludnością afgańską, co w zasadzie nie miało większego sensu, bo jak można złapać kontakt i zdobyć zaufanie kogoś, kto mówi językiem, z którego nie da się zapamiętać żadnego słowa. Pozostawało więc przyjazne machanie ręką i obustronne udawanie, jakimi to jesteśmy sprzymierzeńcami. Gdzieś tam wymyślono nawet „specjalną" taktykę zaprzyjaźniania się z miejscowymi, której przyświecało hasło: „Win Their Hearts and Minds" [Zdobyć ich serca i umysły], co GROM-owcy w wolnym przekładzie z angielskiego określali ironicznie jako „G... prawda".
„Drętwy" i chłopaki starali się jak najwięcej nauczyć od amerykańskich specjalsów. Młody major doskonale rozumiał, że nie może tu otworzyć czerwonej „superksiążeczki" opracowanej jeszcze w ludowym Wojsku Polskim, zatytułowanej „Regulamin pola walki piechoty zmotoryzowanej". I że podczas zwalczania afgańskich partyzantów i poruszania się lekką kolumną czy w konwoju pojazdów po górzystym obszarze Afganistanu niewiele dadzą instrukcje na temat działania kolumny pojazdów w terenie otwartym lub wąskim, na ulicach miast i w wioskach. „Drętwy" wszystkiego nauczył się na szkoleniach i uczestnicząc w misjach GROM-u. Taktyka działania patrolu na pojazdach w Iraku czy w Afganistanie to zdecydowanie co innego niż na czołgach czy BWP-ach. BWP, czyli gąsienicowy bojowy wóz piechoty, zupełnie by się tu nie sprawdził, w tak dziwnej, mobilnej, niekonwencjonalnej i nieregularnej wojnie z partyzantami i terrorystami. Oranie terenu gąsienicami i jazda na wprost w wyznaczonym strategicznie kierunku nie wchodziły w grę. Drogi w Afganistanie są kręte, o ile w ogóle istnieją. Mobilność i manewrowość gąsienicowych olbrzymów jest znacznie mniejsza od lekkiej kolumny pojazdów na kołach. Nie ma mowy o szybkiej reakcji bojowej w różnych kierunkach ani o uniesieniu armaty takiego pojazdu powyżej 60 stopni, a tutaj bywało to konieczne. Sowieci ze swoimi czołgami już raz przegrali wojnę na tym terenie. Jeśli w Afganistanie używano czołgów, to rozmieszczano je wokół dużych baz wojskowych w celu odparcia ewentualnego zmasowanego ataku talibów.