Październik 2017 roku. Holendrzy potrzebują cudu, by awansować na mundial. Pokonują wprawdzie 2:0 Szwecję, ale to za mało, żeby dostać się do baraży i przedłużyć szanse na wyjazd do Rosji.
W ojczyźnie Johana Cruyffa płacz i zgrzytanie zębów. Media piszą o zgniecionej pomarańczy (Oranje to jeden z przydomków reprezentacji) i ściętych tulipanach, bo to już drugi z rzędu wielki turniej, który przechodzi koło nosa Holandii – drużynie, która z dwóch poprzednich mundiali przywoziła medale. Brak awansu na Euro 2016 można było jeszcze uznać za wypadek przy pracy, choć fakt, że w finałach zagrało pół kontynentu, w tym Irlandia Północna czy Albania, musiał pogłębić holenderskie upokorzenie.
Kolejne niepowodzenie było już jak dzwon alarmowy. Reprezentacja, która kiedyś wyznaczała trendy, której styl gry zachwycał kibiców i był dla innych wzorem, popadła w przeciętność. Straciła tożsamość, porzuciła ofensywny styl. Przegrywała już nie tylko z Francją, bili ją też Czesi, Islandczycy, Turcy i Bułgarzy.
Bez selekcjonera
Holandia, słynąca ze wzorowej pracy z młodzieżą, nie przestała nagle produkować talentów, ale ze sceny schodzili futbolowi artyści jak Wesley Sneijder, Arjen Robben czy Robin van Persie, a ich następcy nie byli jeszcze gotowi, by wziąć odpowiedzialność na własne barki. Wymiana pokoleniowa okazała się trudniejsza, niż sądzono.
Nie podołał temu zadaniu niedoświadczony trener Danny Blind, nie podjął się wyzwania „Mały Generał”, czyli Dick Advocaat. Uczeń Rinusa Michelsa, twórcy futbolu totalnego, po trwającej ledwie pół roku przygodzie zrezygnował ze stanowiska.