Państwo musi zagwarantować, że w każdej szkole maturzysta będzie mógł przystąpić do matury w terminie" – powiedział w środę premier Mateusz Morawiecki przed posiedzeniem Rady Ministrów i przedstawił prosty plan na ugaszenie pożaru. Tam, gdzie nauczyciele nadal będą strajkować, a rady pedagogiczne nie sklasyfikują maturzystów, wyręczy ich dyrektor, a jeżeli ten też odmówi, zrobi to samorząd. Przygotowany ad hoc projekt zmian w prawie oświatowym, umożliwiający przeprowadzenie matur, zapewne zostanie uchwalony jeszcze w tym tygodniu i natychmiast wejdzie w życie. Matury się odbędą i pewnie też wielu protestujących nauczycieli odetchnie z ulgą, bo świetnie znają konsekwencje ich blokowania, które dla młodych ludzi mogłyby być dramatyczne. I nie chodzi o zerwane wakacje, ale o perspektywę powtarzania „pustego" roku w maturalnej klasie i brutalne przecięcie pierwszych poważnych planów na przyszłość przez kłócących się dorosłych. Przewrotnie można postawić tezę, że to rozwiązanie dobre dla wszystkich: dla nauczycieli, bo nie przerwali strajku, dla rządu, który im nie ustąpił, a przede wszystkim dla maturzystów, bo nikt nie pokrzyżuje ich życiowych planów.
Czytaj także: Bez porozumienia strajkujący zostaną bez grosza
Tyle że to wszystko tylko proteza, która niweluje skutki protestu, ale nie rozwiązuje problemu. Rząd omija jedną rafę, lecz ma przed sobą kolejne. Bo co z klasyfikacją uczniów w innych klasach? Co z naborem do szkół? Z rozpoczęciem nowego roku szkolnego? Oczywiście rząd może liczyć na zmęczenie, wykruszenie się protestujących czy wreszcie przeciągnięcie strajku do wakacji, podpierając się kolejnymi ustawowymi protezami, licząc, że kiedy szkoły będą zamknięte, Polacy ruszą nad Bałtyk, mało kogo żądania nauczycieli będą obchodzić.
Tyle że problem sam się nie rozwiąże. We wrześniu strajk może wybuchnąć z nową siłą, a w najlepszym razie do szkół powrócą pobici, sfrustrowani ludzie, którzy położyli na szali autorytet i nic nie wskórali. Czy można mówić w takiej sytuacji o zwycięstwie rządu, skoro w rękach przegranych leży edukacja kolejnych pokoleń? Pyrrusowe zwycięstwo na pewno nie uczyni polskiej szkoły lepszą.
Rząd powinien to zrozumieć, bo za miesiąc, dwa czy rok innej szkoły nie będzie. Wciąż będą w niej ci sami nauczyciele. Innych, zadowolonych, którzy z dumą i poczuciem misji staną przy tablicy za 2,5 tys. zł, rząd nie przyniesie w walizce. Nie ma zwycięzców w takim klinczu. Na nieumiejętności znalezienia kompromisu stracimy wszyscy.