Cierpliwie podchodzimy do nakazów i zakazów wprowadzanych w okresie pandemii. W końcu przez jakiś czas wytrzymamy bez nowej sukienki, fryzjera czy mycia samochodu. Nasze zdrowie jednak nie jest aż tak wyrozumiałe. Tak samo jak dwa miesiące temu ludzie chorują na cukrzycę i nadciśnienie. Mają zawały i nowotwory. Za to spora część prywatnych placówek pacjentów nie przyjmuje, a w działających można liczyć jedynie na teleporady. Tyle że nie wszystko da się w ten sposób załatwić. Nieobsłużeni pacjenci trafiają więc do publicznej służby zdrowia, która i tak jest teraz obciążona dodatkowymi zadaniami.
Pomysł medycyny rodzinnej i budowania podstawowej opieki zdrowotnej był obliczony na odciążenie szpitali. Teraz, w obliczu trudności, okazało się, że zostały same na placu boju.
To prawda, że konstytucja zobowiązuje publiczną służbę zdrowia do zapewnienia opieki obywatelom. Ale prywatne jednostki nadal mają kontrakty z NFZ, które nie przestały z dnia na dzien obowiązywać. Wysyłanie pacjentów do publicznego szpitala powoduje, że narażamy ich na kontakt z wirusem. Do domu mogą wrócić bardziej chorzy, niż z niego wyszli, lub nie wrócić…
Trudno przykładać miarę relacji międzyludzkich do układu, jakkolwiek na to patrzeć, biznesowego. W obliczu zagrożenia mogliśmy jednak obserwować wiele akcji solidarności i działań wspierających służbę zdrowia. Przysłowia o przyjaźni robią się więc adekwatne do sytuacji. Pewnego przyjaciela poznaje się w niepewnym położeniu. Można przewidywać, że wsparcie prywatnych placówek powróci, gdy nie będzie już tak potrzebne.