W „Rzeczpospolitej" z 15 kwietna br. ukazał się artykuł prof. Stanisława Sołtysińskiego i prof. Marka Kolasińskiego pt. „Zamach urojony", który stanowi polemikę z moim tekstem („Trybunał UE i jego rozszerzająca wykładnia" z 24 marca br.).
Moi szanowni polemiści, wskazując, że uznaję wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE z 2 marca 2021 r. za przełomowy, a nawet, że twierdzę, jakoby był to swego rodzaju zamach przeprowadzony przez TSUE, dążą do wykazania absurdalności takiej tezy (stąd tytuł „Zamach urojony"). Na wstępie podnoszą, że mój tekst nie wpisuje się „w europejski chór oburzenia na antydemokratyczny zamach TSUE", co ma – jak sądzę – podkreślić, że jestem w swoich opiniach odosobniony i prowadzić do dezawuowania tych opinii. Nie wiem, jak polemiści podchodzą do reakcji odbiorców na ich artykuły, ale dla mnie nie jest najistotniejszą sprawą to, czy głoszone przeze mnie poglądy znajdują poklask i uznanie dużego czy małego, europejskiego, krajowego czy lokalnego chóru odbiorców. Jeśli wypowiadam się publicznie, to dlatego że uznaję, iż mam coś istotnego do powiedzenia, że chcę opisać ważne procesy, które zachodzą w otaczającej nas rzeczywistości. Oczywiście, po ludzku sprawia mi satysfakcję, gdy znajdują one uznanie, ale jest mi równie miło, gdy polemiści nie podważają istoty przedstawionego przez mnie wywodu. Poza tym, a może przede wszystkim, cenię sobie swego rodzaju dyscyplinę tematyczną. Co ma szczególne znaczenie przy pisaniu artykułów do prasy codziennej. W takich tekstach nie można bowiem pisać „o wszystkim" (na dany temat), a należy bardzo wąsko określać poruszaną problematykę. Mój tekst dotyczył tylko jednego aspektu wyroku (teza 68) i miał jedynie zarysować ewolucję zachodzącą w relacjach między państwami członkowskimi a UE.
Teza, której nie było
Czytając artykuł polemiczny, odnoszę wrażenie, iż w znacznej części jest on dość luźno związany z treścią mojego, że są w nim poruszane także zagadnienia, o których w ogóle nie pisałem, że jest to raczej refleksja na kanwie tego tekstu niż rzeczowa krytyka stawianych w nim tez. Refleksja ta zresztą momentami ociera się o przypisywanie mi poglądów, których nie wypowiedziałem. Autorzy piszą bardziej o tym, „co im w duszy gra", niż odnoszą się do tekstu, z którym polemizują. W żadnym razie nie kwestionowałem bowiem zasady pierwszeństwa prawa UE, a wskazywałem jedynie, że sposób jej stosowania może zachwiać istniejącym dotąd, a niepisanym konsensusem wstrzemięźliwego wykonywania kompetencji w obszarach, które mogą rodzić konflikt na linii TSUE–sądy konstytucyjne państw członkowskich. W tym kontekście wskazywałem, że może dojść do zepchnięcia konstytucji do pozycji aktu organizującego funkcjonowanie landu w państwie federalnym. Jeżeli TSUE będzie rozwijał dotychczasową linię orzeczniczą (twierdząc np., że sędziowie mogą pomijać konstytucyjne i ustawowe postanowienia), to taki kierunek wykładni prawa UE może doprowadzić do sytuacji, w której o zakresie stosowania konstytucji państw członkowskich będzie decydować TSUE. Paradoksalnie, i na to zwracałem uwagę w swoim artykule, nie będzie to służyć integracji europejskiej. Zamiast tworzyć klimat zgodnej współpracy państw członkowskich i instytucji unijnych, rodzić będzie konflikty i spory prowadzące do erozji procesów integracyjnych.
Podobnie nie podważałem instytucji pytań prejudycjalnych. Co więcej, nie oceniałem wnoszenia przez polskie sądy pytań prejudycjalnych odnoszących się do zmian w wymiarze sprawiedliwości (pozostawiając „na boku" analizę celu, niezbędności i zasadności ich przedłożenia), wskazywałem jedynie na ustrojowe skutki ich wnoszenia. Pisałem nie tyle o przełomowym wyroku TSUE, ile o jego ustrojowym znaczeniu. To drobne w istocie „przesunięcie akcentów" w prezentacji moich poglądów ułatwiło autorom przestawienie „ugruntowanej linii unijnej judykatury", która nie pozwala na traktowanie art. 19 ust. 1 zd. 2 TUE „jako przepisów pozbawianych treści", co miałoby podważać moje poglądy i prowadzić do obalenia tezy, której nie stawiałem, tj. tego, że jakoby w wyroku TSUE miałbym się doszukiwać „wątków rewolucyjno-zamachowych". Tyle tylko że przedstawiona argumentacja wzmacnia moją tezę wyjściową o ewolucji orzecznictwa TSUE. Wyrok ten jest ważnym, ale niekoniecznie przełomowym (z pewnością nie rewolucyjnym) elementem kształtującym przez TSUE „krok po kroku" w kolejnych rozstrzygnięciach zmianę zakresu kompetencji UE i państw członkowskich. Teza ta opiera się na niekwestionowanym w literaturze ustaleniu o dokonywaniu przez TSUE rozszerzającej wykładni traktatów.
Polemiści w części przynajmniej zgadzają się ze mną, pisząc, iż „prawdą jest, że kwestia relacji między krajowymi konstytucjami a prawem unijnym wzbudza pewne różnice zdań". To ważne, gdyż właśnie tego zagadnienia dotyczył mój tekst. Tyle tylko że autorzy dostrzegają historyczność tego procesu i łączą go z pierwotnym brakiem ochrony praw obywatelskich w prawie integracyjnym, jednocześnie wskazując, że „przynajmniej od traktatu z Maastricht zastrzeżenia takie nie mają większego praktycznego znaczenia". Z takim stwierdzeniem nie sposób polemizować, ale wskazać należy, że nie jest ono wystarczające. Autorzy zgadzają się ze mną „również z tym, że w Europie w dalszym ciągu toczy się dyskusja o szczegółowych kwestiach dotyczących relacji pomiędzy prawem unijnym a konstytucjami krajowymi. Wspólnota aksjologiczna oraz dążenie do utrzymania rzeczywistego dialogu i efektywnej współpracy sprawiają jednak, że różnice zdań nie wywołują dysfunkcjonalnych konfliktów".