Stało się. Zgodnie z moimi przewidywaniami ustawa o zmianie ordynacji wyborczej wprowadzająca parytet na listach wyborczych staje się faktem. Jako obywatel, ale przede wszystkim jako kobieta, której to niefortunne prawo ma ułatwić życie, od roku głośno kontestuję ten pomysł, nie czując się ani gorsza, ani mniej inteligentna, ani mniej zaradna i przebojowa niż koledzy po fachu.
Za to do tej pory czułam się też mniej więcej zadowolona z życia w Polsce, a przede wszystkim w miarę bezpieczna. Byłam szczęściarą, bo jako pierwsza od dwóch pokoleń miałam okazję spędzać dorosłe życie w – budowanym dopiero co prawda, ale zawsze – państwie prawa. Nie dotknęły mnie represje ze względu na narodowość, poglądy polityczne, przynależność klasową itp. Żyłam w kraju, gdzie każdy obywatel jest wobec prawa równy, a jego niezbywalne prawa gwarantuje Konstytucja RP. Do czasu….
[srodtytul]Wbrew demokracji[/srodtytul]
Ustawa parytetowa, której rodowód sięga do dobrej, komunistycznej wyrównującej niesprawiedliwości społeczne, tradycji punktów za pochodzenie, z początku wydawała mi się zabawna, potem lekko drażniąca, ale poparcie środowisk lewicowych i liberalnych, z których każde piekło przy okazji jej wprowadzania swoją pieczeń, uczyniło ją rzeczywiście groźną.
Wychowana w kulcie rodzącej się demokracji myślałam, że racjonalne przedstawienie w dyskusji publicznej argumentów, liczb, badań, przykładów z całego świata pokaże, jak bardzo niemądry jest to pomysł. Żadnego efektu… Wyciągnęłam wiec broń trochę większego kalibru – autorytety: Jadwiga Staniszkis, Barbara Fedyszak-Radziejowska, Agnieszka Kołakowska, Teresa Bochwic, Liliana Sonik… Wszystkie były na nie. I nic…