Pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania próbuje właśnie zainicjować proces szybkiej ratyfikacji konwencji o przemocy wobec kobiet. Ten kontrowersyjny dokument został w imię politycznej poprawności przyjęty przez rząd, ale z wyraźną sugestią, że ratyfikacji pewnie szybko nie będzie. Premier zastrzegł też, iż konwencja nie będzie stosowana w punktach, które mogłyby godzić w nasz porządek konstytucyjny. Było to dość czytelnym przekazem.
Wbrew temu minister Kozłowska-Rajewicz zamierza wyruszyć właśnie na ideologiczną wojnę. Jest tylko pewien szkopuł: wojna ta może okazać się kosztowna. Jak oszacowano, koszty wdrożenia konwencji wynoszą bowiem kilkaset milionów złotych.
Poza tym jest to dokument obłudny, gdyż pod szczytnym hasłem walki z przemocą wobec kobiet próbuje przemycić do polskiego porządku prawnego ideologię gender, której założenia są nam cywilizacyjnie obce.
Ideologia ta jest dziś wysoko niesiona na sztandarach europejskich środowisk feministycznych. Mówi – w skrócie – o tak zwanej płci społecznej i kulturowej. Jej wyznawcy twierdzą, że wiele cech „kobiecych" i „męskich" nie wynika z różnic biologicznych, lecz ze stereotypów przypisanych kobietom i mężczyznom przez społeczeństwo i kulturę.
Konwencja zobowiązuje też państwa-strony do przyjęcia całego katalogu przepisów, które pozwoliłyby wzmocnić ochronę kobiety poddawanej przemocy, i skuteczniej karać sprawców. Problem jednak w tym, że wymienione w konwencji środki zostały w zdecydowanej większości wprowadzone do polskiego prawa już dawno temu, a inne, których brakuje, są po prostu egzotyczne. W tym drugim przypadku chodzi między innymi o zakaz wycinania łechtaczek czy zmuszania małoletniej do małżeństwa.