Lęk społeczeństwa przed wypuszczeniem na wolność kilkunastu seryjnych morderców jest zrozumiały. Nie dziwią także obawy prawników, czy aby przygotowana na kolanie ustawa o leczeniu w ośrodku zamkniętym sprawców najgroźniejszych zbrodni nie jest resortowym bublem, który z hukiem odrzuci Trybunał Konstytucyjny. W tym rozgrywającym się na naszych oczach dreszczowcu prawniczym niezrozumiałe jest tylko jedno: karykaturalne zachowanie urzędników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i ład prawny w państwie.
Kto by tam ich słuchał
W kwietniu 1988 r. wykonano w Polsce po raz ostatni karę śmierci, w krakowskim areszcie śledczym przy ulicy Montelupich. Mariusz Trynkiewicz, młody nauczyciel z Piotrkowa Trybunalskiego, odbywał już wtedy karę półtora roku pozbawienia wolności za czyny pedofilskie. Przyszło lato 1988 r. Trynkiewicz otrzymał właśnie przepustkę z zakładu karnego z powodu choroby matki. To właśnie wtedy zwabił do swojego mieszkania, wykorzystał i udusił 11-letniego Wojtka. Kilkanaście dni później w ten sam sposób pozbawił życia jeszcze trzech chłopców: 11-letniego Tomka, 12 -letniego Artura i 12 -letniego Krzysia.
W 1989 r. został skazany przez sąd na poczwórną karę śmierci. Od stryczka uratowało go moratorium na wykonywanie kary śmierci. Było to moratorium faktyczne. Polska starała się właśnie o przystąpienie do europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, która nie tolerowała kary śmierci, więc rząd Mieczysława Rakowskiego takie zobowiązanie podjął. Ponieważ kodeks karny nie przewidywał wówczas dożywotniego więzienia, karę śmierci zamieniono Trynkiewiczowi na 25 lat pozbawienia wolności.
Pamiętam jak dziś rozmowy m.in. z prof. Leszkiem Kubickim, z prof. Andrzejem Markiem, a lista luminarzy naszej myśli prawniczej jest naprawdę długa – wszyscy oni mówili jednym głosem: alternatywą dla kary śmierci nie może być 25 lat pozbawienia wolności. Ale kto by tam wtedy chciał słuchać prawników. Dożywotnie pozbawienie wolności przywrócono do naszego prawa karnego dopiero po blisko sześciu latach, w 1995 r. Problem Trynkiewicza i jego nie mniej groźnych kompanów z celi nie wziął się więc z powietrza.
Przez 25 lat urzędnicy z Ministerstwa Sprawiedliwości nie znaleźli czasu, a może zabrakło im po prostu wyobraźni, żeby zmierzyć się z problemem wykonania kary wymierzonej kilkunastu najgroźniejszym zwyrodnialcom.