Podczas procesu Brunona Kwietnia sąd zawiadomił prokuraturę, uznając, że dziennikarze mogli bezprawnie ujawniać szczegóły śledztwa. Dostało się też trzem adwokatom; jednemu m.in. za to, że komentował sprawę, nie znając faktów. Sąd postanowił wystąpić do Okręgowej Rady Adwokackiej o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego przeciwko tym osobom.
Tak nerwowa reakcja jest niespotykana, a sędzia wykazał się raczej słabą znajomością realiów pracy mediów. Sprawa Brunona Kwietnia budzi duże zainteresowanie opinii publicznej, nie tylko ze względu na sensacyjny charakter, ale i coraz częściej pojawiające się wątpliwości, czy nie doszło w niej do przekroczenia uprawnień służb. Tymczasem komfort pracy dziennikarzy nie jest duży. Do wielu ustaleń dochodzą na zasadzie dociekań, dedukcji czy interpretacji faktów. Rzecz jest tym bardziej skomplikowana, że sąd nie postawił wyraźnej granicy między jawnością a niejawnością rozprawy. Sąd nie bierze pod uwagę, że dziennikarz uczestniczący w rozprawie wnioski z informacji jawnych może przenosić również na fragmenty utajnione. Poza tym pozyskuje informacje z innych źródeł, niemających nic wspólnego z procesem.
Jeszcze bardziej kuriozalne jest wystąpienie przeciwko adwokatowi, który komentował proces, nie mając do czynienia ze sprawą. To dość powszechna praktyka, zresztą o pozytywnym edukacyjnym charakterze. Trudno bowiem oczekiwać, że wszyscy, którzy wypowiadają się, nawet teoretycznie, o sprawie, będą siedzieli na sali rozpraw. I że nieobecność odbierze im prawo głosu.
I jeszcze jedno, najważniejsze. Rolą sądu jest wnikliwe zbadanie sprawy i wydanie sprawiedliwego wyroku, a nie pilnowanie poza salą sądową rzetelności pisanych artykułów czy wypowiadanych komentarzy. Chęć kształtowania rzeczywistości poza salą sądową to pójście o krok za daleko. A złożenie „ogólnego" zawiadomienia do prokuratury przeciwko dziennikarzom może być uznana za próbę zastraszenia mediów.