Po drugie samorząd w Polsce żyje pod ciągłą presją regulacji państwa, nie mając na nie żadnego wpływu, ponosząc zaś niejednokrotnie wszystkie konsekwencje tych regulacji. Zasada subsydiarności, czyli przekazywania do jak najniższego szczebla kompetencji, które mogą być na tym szczeblu zrealizowane, została w Polsce zreinterpretowana w sposób dialektyczny. Niewygodne i uciążliwe zadania państwo z chęcią oddaje samorządom, „zaoszczędzając" przy okazji pieniądze na ich realizację. W ten sposób w przypadku niedoróbki, spowodowanej często przecież niedofinansowaniem działania, państwo zawsze może wskazać na samorząd jako winnego. Samorządowcy znają te sztuczki, więc w nowej sytuacji takie pomysły musiałyby przejść przez „ich" Senat, co spowodowałoby urealnienie działań i decyzji. Po trzecie wreszcie samorządowcy są w stanie bardzo szybko ocenić finansowe oraz społeczne koszty i pożytki aktów prawnych oraz decyzji rządowych. Robią to codziennie, otwierając Dziennik Ustaw. Takie zsumowane kompetencje przydałyby się Senatowi, by mógł pełnić funkcje, których obecnie nie realizuje parlament w komisjach i rząd w uzgodnieniach międzyresortowych.
Wielowymiarowe efekty
Istnienie izby samorządowej miałoby wielowymiarowe, pozytywne efekty. Pozwoliłoby scalić samorząd w jednorodnej strukturze korporacji. Dałoby głos nadający znaczenia oraz zrozumienia działaniom i randze samorządu, głos obecnie niesłyszalny w polifonii mediów lokalnych.
Dzięki temu samorząd bardziej by się odpolitycznił, skończyłoby się antyszambrowanie po partiach, by coś w Warszawie załatwić. W obecnej sytuacji politycznej istnienie Senatu w formie izby samorządowej rozcementowałoby scenę polityczną, której obecny stan prowadzi do bezruchu osłabiającego państwo.
Brak poważnego, systemowego recenzowania wątpliwych efektów pracy parlamentu i rządu demoralizuje przecież wszystkich graczy partyjnych. Obniża również paradoksalnie jakość pracy opozycji. Izba samorządowa miałaby także wpływ na zwiększenie się realnego udziału obywateli w demokracji. Perspektywa wyboru do Warszawy znanego z twarzy i nazwiska samorządowca o sprawdzonych, znanych i pragmatycznych kompetencjach to coś innego niż dowiadywanie się przy urnie, kogo wybrała ulubiona partia. W końcu więc w długofalowej perspektywie izba samorządowa byłaby przede wszystkim ugruntowaniem i rozwinięciem ważnego elementu ładu republikańskiego.
Nie brak wątpliwości
Pojawia się pytanie, czy takiej izby nie rozsadzą regionalne partykularyzmy. Nie wydaje mi się, by było tu większe niebezpieczeństwo niż obecnie. Posłowie i senatorowie, głównie w kampanii, ale i w czasie kadencji, umizgują się do swego lokalnego elektoratu, że będą reprezentować ich lokalne (rzadziej – branżowe) interesy. Nie ma to jednak większego przełożenia na działalność danego organu.
Druga antyteza do pomysłu to ta, którą podał Piotr Semka: samorząd nie okazał się polityczną rezerwą polskiej polityki. Teza jest chybiona, bo samorząd (do tej pory) tego nie chciał. Własnej inicjatywy za bardzo się bał, bo zadarłby z upolitycznieniem partyjnych marszałków, którzy trzymają przecież rękę na pieniądzach dla samorządów. Z tego samego powodu nie wchodzi też nigdy w konszachty z opozycją, którą zawsze podejrzewał (najsłuszniej) o przedmiotowe traktowanie. W samorządzie jest moim zdaniem duży potencjał, i to wbrew wyolbrzymianym wewnętrznym różnicom politycznym. Politycznie samorządowcy w sumie dzielą się na tych z koalicji rządzącej w kraju i w województwie oraz na wszystkich innych.