To były bardzo trudne czasy – tak o procesach sprzed 25 lat mówią dziś adwokaci, którzy mimo atmosfery terroru nie odmawiali obrony prześladowanych przez PRL. Wielu zapłaciło za to spokojem własnym, rodziny i przyjaciół. Dziś nie żałują. Wspominają tamten wymiar sprawiedliwości jako okres szczególny. Twierdzą, że tylko sąd, i to nie zawsze, pozostawał sądem. Poza tym wszystko wyglądało inaczej. W salach rozpraw pojawiali się podsądni, którzy, nie tak jak dziś, w zwykłych sprawach karnych budzili podziw i zachwyt publiczności. Na co ważniejsze procesy ściągano ZOMO, by psychicznie wykańczać najbliższych, zastraszać zwolenników niepodległościowej działalności. Terror, tak określają atmosferę sądowych gmachów. Za stołem sędziowskim sadzano sędziów dyspozycyjnych, lojalnych, tak by sprawnie móc nimi sterować. W rejonach, do których trafiały sprawy drobniejsze, bywało już różnie. Ci, którzy się wyłamywali, musieli szukać innej pracy. Władza uprzykrzała życie całemu wymiarowi sprawiedliwości i tym, którzy przed nim stawali. Obrońcy tamtych lat pamiętają wielogodzinne oczekiwania na widzenie, przeszukania przed salami rozpraw, wielokrotnie przerywane mowy końcowe, odrzucane wnioski. Ci, którzy się nie złamali, brali  kolejne procesy, ale, jak sami przyznają, grono pełnomocników powoli się wykruszało, choć nikt z potrzebujących nie został pozbawiony profesjonalnej pomocy.