Jeden rzut oka na tekst ustawy regulującej procedury prokreacji medycznie wspomaganej i już pojawiają się uwagi. Cieszy to, że ustawa uznaje termin "prokreacja" - bardziej ludzki od zoologicznej, preferowanej przez anglosasów "reprodukcji" /Assisted Reproductive Technology (ART). Wątpliwości budzi tytuł ustawy, obwieszczający jakoby regulowała ona "leczenie niepłodności". Tymczasem ma to być ustawa a "procedurach medycznie wspomaganej prokreacji i warunkach ich stosowania". Stosowanie owych z leczeniem niepłodności nie ma bowiem wiele wspólnego. Jest raczej jej "obejściem", tak jak dializa nie leczy nerek, a tylko "pomija" i "nadrabia" ich niesprawność.
Niepłodności nie postrzegam jako choroby ale jako kalectwo. Każdy prawnik wie, że umyślne pozbawienie osoby zdolności płodzenia, czyli spowodowanie niepłodności, wyczerpuje znamiona przestępstwa ciężkiego uszkodzenia ciała, na równi z pozbawieniem człowieka wzroku, słuchu lub mowy czy też spowodowaniem innego kalectwa. A zatem, aplikowanie którejkolwiek z procedur medycznie wspomaganej prokreacji nie leczy, ale pozwala "ominąć" kalectwo uniemożliwiające prokreację. Po jej zastosowaniu i doprowadzeniu ciąży do szczęśliwego zakończenia, sytuacja wraca do punktu wyjścia, który zmusił do poddania się procedurze.
Jak długo stosowanie procedur prokreacji medycznie wspomaganej służy pomocy kalekom pozbawionym zdolności płodzenia, nie mam do niego najmniejszych zastrzeżeń. Te pojawiają się z innych powodów i znajduję je w projekcie ustawy. Obawy moje sprowadzają się do mogącej w przyszłości nastąpić wojny "in vitro contra in vivo". Mam tu na myśli mogące pojawić się w przyszłości takie podejście do spraw seksualno-prokreacyjnych, które na skalę masową upowszechni umyślne poddawanie się zabiegom okaleczającym narządy płciowe w ramach stosowania antykoncepcji, by faire l'amour było wyłącznie dla przyjemności i bez lęku o ciążę. Seks zostałby oddzielony od prokreacji, a tę "załatwiałoby" korzystanie z medycznego wspomagania. Początkowo byłoby to jedynie "prawo do seksualnego okaleczenia" ale w dalszej perspektywie pojawia się orwelowski model prokreacji z "1984". Kto czytał, ten wie, że w tamtej wizji świata uprawiający seks małżonkowie nie mogli nawet pomyśleć o prokreacji i vice wersa... Czynności prokreacyjne nie mogły być powiązane z seksem. Partnerka głównego bohatera została poddana sztucznej inseminacji, a nasienie nie pochodziło od niego... Przewidziane w ustawie "banki", plemników, jajeczek i zarodków niestety rodzą moje obawy...
Ja wiem, że jest lansowany mediach model mężczyzny, który pozbył się swoich narządów produkujących nasienie, być może po pozyskaniu pewnej jego ilości i oddaniu na przechowanie. Ja wiem, że męscy osobnicy pewnego narodu przed udaniem się na wojnę odwiedzają "banki nasienia", by zachować możliwości prokreacyjne także po ewentualnej śmierci... To wszystko napawa mnie obawami, w których utwierdza mnie ustawa, że ktoś, jakiś szaleniec może w przyszłości chcieć to rozpowszechnić, że to może być i w Polsce kiedyś zrealizowane.
Obawy o rozpowszechnienie antykoncepcji inwazyjnej podziela także Kościół Katolicki, który by temu zapobiec jeszcze mocniej podkreśla obowiązywanie i wiązanie katolików doktryną człowieczeństwa od momentu poczęcia /koncepcjonizm/. Osobiście bardziej skłaniam się ku koncepcji św. Tomasza z Akwinu, która sugeruje powstanie człowieka, a raczej stworzenie duszy w istniejącym ciele kilkadziesiąt dni od momentu poczęcia. Przy aktualnej wiedzy medycznej moment ten następowałby nieco wcześniej i może on pokrywać się z chwilą zagnieżdżenia się zarodka w macicy. Jeden z filozofów z początków średniowiecza twierdził, że Bóg stwarza duszę w ciele do tego nadającym się. Zarodek, zwłaszcza ten uzyskany in vitro takim ciałem raczej jeszcze nie jest.