Reklama

Katarzyna Szymielewicz: Kto obroni wolność słowa w sieci?

Ustawa wdrażająca DSA nie zagraża wolności słowa, tylko ją wzmacnia. Bez niej jesteśmy bezbronni wobec Big Techów. Wprowadzone na ostatniej prostej poprawki uwzględniają zastrzeżenia opozycji, ale czy usatysfakcjonują prezydenta?

Publikacja: 15.12.2025 18:36

Katarzyna Szymielewicz: Kto obroni wolność słowa w sieci?

Foto: Adobe Stock

Komisja Europejska nałożyła na „X” 120 mln dolarów kary za złamanie obowiązującego od 2023 r. aktu o usługach cyfrowych (DSA). Między innymi za to, że platforma nie ujawnia, kto stoi za pojawiającymi się na niej reklamami. A niebieski znaczek „v”, oznaczający „konto zweryfikowane” wprowadza użytkowników w błąd, bo nie wiąże się z nim żadna weryfikacja tożsamości czy wiarygodności. Wystarczy wykupić odpowiednią subskrypcję, z czego chętnie korzystają operatorzy botów i farmy trolli.

Elon Musk, zamiast cieszyć się z łagodnego wymiaru kary, napisał na swoim profilu, że Unia Europejska powinna zostać „zniesiona”. A następnie, w geście cyfrowego suwerena – przekonanego, że to on powinien decydować o naszych sojuszach politycznych, uniach celnych i granicach wolności słowa na kilku kontynentach – zablokował konto reklamowe KE.

Cenzura bez żadnego trybu

Ten karykaturalny gest powinien otrzeźwić tych, którzy – niosąc na sztandarze wolność słowa – atakują politykę Brukseli, jednocześnie broniąc amerykańskich korporacji. Bo fakty są takie, że od blisko dwóch dekad umacnia się władza technologicznych Big Techów, ale nie podąża za tym ich społeczna odpowiedzialność. Firmy decydujące o tym, co się wyświetli na ekranach telefonów milionów Europejczyków, nadal są słabiej regulowane niż portale newsowe. To od ich algorytmów zależy, co stanie się viralem, a co spadnie na dno feedu. Ręczne sterowanie zasięgami, tzw. shadow-banning (czyli ograniczanie zasięgów za pomocą algorytmu), blokowanie treści i kont – to są dziś realne zagrożenia dla wolności słowa w sieci.

Czytaj więcej

Paweł Litwiński: DSA to nie cenzura, tylko próba odzyskania kontroli

W pierwszej połowie tego roku (danych za drugą połowę jeszcze nie mamy) „X” zaraportował ponad 10 mln przypadków blokowania treści lub kont, czyli ograniczenia wolności słowa. YouTube – ponad 20 mln, a TikTok – ponad 27 mln. Jak pokazał teatralny gest Elona Muska, nie zawsze jest to reakcja na naruszenie prawa lub regulaminu platformy. Zdarzają się błędy i decyzje zupełnie arbitralne. Dane publikowane przez Appeals Centre – pozasądowy organ rozstrzygania sporów, do którego trafiają skargi użytkowników z całej Europy – pokazują, że niesłuszne blokady wcale nie należą do rzadkości. Ok. 70 proc. skarg na zablokowanie treści, rozpatrzonych przez Appeals Centre, zakończyło się rekomendacją przywrócenia materiału. To, że w Europie pojawiły się takie niezależne organy rozstrzygania sporów i że mamy czytelne statystyki, to jedna z zasług DSA.

Reklama
Reklama

Unia Europejska mówi dość

Akt o usługach cyfrowych narodził się z narastającego w UE od mniej więcej dekady poczucia, że władza wielkich platform wymknęła się jakiejkolwiek kontroli i stan ten zaczyna być groźny. Groźny dla naszych praw i dla procesów demokratycznych. Na fali tego otrzeźwienia UE udało się wypracować jedyne na świecie prawo, które nie traktuje platform internetowych jak neutralnych pośredników i wymaga od nich odpowiedzialności za negatywne skutki modelu biznesowego, jaki wybrały. Nie zakazuje im (jeszcze) korzystania z naszych danych i eksploatowania naszej uwagi, ale wprowadza korekty, których wszyscy powinniśmy się domagać.

Czytaj więcej

Katarzyna Szymielewicz, Wojciech Klicki: Nie ma darmowych ubezpieczeń

Wymaga m.in., żeby regulaminy platform były pisane prostym językiem. Zakazuje projektowania, które wprowadza ludzi w błąd albo ma skutek uzależniający. Od wielkich platform wymaga regularnego spowiadania się z ryzyk, jakie generuje działanie ich serwisów (w szczególności algorytmów rekomendujących treści, które podbijają sensacyjny i nierzadko toksyczny kontent). Wreszcie, wymaga, żeby platformy uzasadniały swoje decyzje moderacyjne i zapewniały nam możliwość odwołania się.

Natomiast DSA w żaden sposób nie przesuwa granic wolności słowa, jakie obowiązują w państwach członkowskich. Nie ingeruje w to, co jest legalne, a co nielegalne. Nie definiuje też, ani tym bardziej nie zakazuje, takich nieostrych pojęć jak mowa nienawiści czy dezinformacja.

KE ma prawo dyscyplinować największe platformy internetowe od sierpnia 2023 r., ale korzysta z tej władzy bardzo ostrożnie. Kara nałożona na „X” za dość oczywiste i dobrze udokumentowane naruszenia DSA, była pierwszą próbą sił. Elon Musk odwoła się teraz do sądu i jeszcze długo przyjdzie nam poczekać na koniec tego sporu, mimo że – w skali problemów, jakie UE ma z wielkimi platformami, i w skali ich budżetów – jest to przysłowiowy spór o marchewkę. Mimo to obowiązkiem Komisji jest wydeptywać te proceduralne ścieżki. A obowiązkiem krajowych organów ją wspierać.

Polski spektakl

Reklama
Reklama

Tymczasem w Polsce już drugi rok tkwimy w politycznym impasie. Obserwując ten spektakl z bliska mam wrażenie, że politycy świadomie wyznaczyli ramy sporu tak, by omijać to, co rzeczywiście ważne we wdrożeniu DSA, a podbijać to, co robi zasięgi. Po prawej stronie sceny politycznej zarzutowi cenzury najczęściej towarzyszą przykłady sporów światopoglądowychów światopoglądowych: o to, co jest mową nienawiści albo dezinformacją, o różne definicje małżeństwa i standardy ochrony mniejszości seksualnych. Autorzy tych lamentów zapominają tylko dodać, że ani akt o usługach cyfrowych, ani mająca go implementować ustawa, tych tematów nie dotyczą.

Jeśli politykom nie podoba się definicja mowy nienawiści albo reguły zwalczania dezinformacji (czy raczej ich brak), mogą znowelizować kodeks karny. Ustawa wdrażająca DSA nic tu nie zmieni, bo ona jedynie odwołuje się do kodeksu karnego, a ostateczne rozstrzygnięcia zostawia w rękach sędziów – dokładnie tak, jak do tej pory. Ponad głowami obywateli toczy się zatem walka o to, kto komu skuteczniej przyczepi łatkę cenzora, a tymczasem debatą publiczną nadal kręcą wielkie platformy, podgrzewając ją lub studząc, kiedy im się to opłaca.

Trzy ważne ustępstwa

Po zmianach, jakie właśnie przeszły w parlamencie, trudno mi sobie wyobrazić racjonalne powody, by polski projekt wdrożenia DSA uznać za niebezpieczny dla wolności słowa. W zasadzie wszystkie zarzuty, jakie pod adresem tej ustawy zgłaszali politycy opozycji i urzędnicy Kancelarii Prezydenta RP, przestały być aktualne:

• po pierwsze, rząd wycofał się z najgłośniej krytykowanego pomysłu – czyli uprawnienia prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej do nadawania decyzjom o blokowaniu treści rygoru natychmiastowej wykonalności. To oznacza, że ostateczne decyzje nadal będą podejmować niezawisłe sądy. Każdy, kto się poczuje decyzją prezesa UKE pokrzywdzony, będzie mógł wnieść sprzeciw do sądu, a sporna treść będzie wisieć w sieci aż do czasu rozpatrzenia sprawy przez sąd;

• po drugie, Senat wykreślił możliwość blokowania treści, które same w sobie nie stanowią czynu zabronionego (np. groźby karalnej czy próby wyłudzenia pieniędzy), ale pochwalają popełnianie takiego czynu. To ważna korekta dla obrońców wolności słowa, bo ucina dyskusję o tym, czy podanie dalej albo polubienie posta naruszającego prawo karne też może skutkować zablokowaniem konta. Nie, nie może;

• po trzecie, osoby zablokowane przez platformy internetowe dostały realną ochronę w postaci prawa do odwołania się do prezesa UKE, jeśli treść, jaką opublikowały nie narusza polskiego prawa albo blokada jest ewidentnym błędem algorytmu. Ten kompromis pojawił się na etapie prac sejmowych i został przyjęty ponad politycznymi podziałami, głosami KO i Konfederacji. Jeśli to prawo wejdzie w życie, osoby zablokowane przez „X” czy „Facebooka” nie będą musiały – jak Społeczna Inicjatywa Narkopolityki w głośnej sprawie przeciwko spółce Meta – czekać sześć lat na wyrok w pierwszej instancji, a potem jeszcze trochę na rozstrzygnięcie apelacji. Choć nadal będą mogły pójść do sądu, jeśli decyzja prezesa UKE ich nie zadowoli.

Reklama
Reklama

Te zmiany to ręka wyciągnięta w stronę opozycji. Jak na ten ruch odpowie prezydent? Może podpisać ustawę, mówiąc: „moje racje zostały wysłuchane, mamy dobry kompromis”. Może też, jak w kilkunastu już innych przypadkach, zawetować projekt bez czytania. Na zasadzie: „bo tak”. Ale wówczas uderzy w interesy Polaków i polskiego państwa.

Co tracimy bez wdrożonego DSA?

Bez wdrożonego DSA nie mamy w Polsce żadnego „okienka”, do którego można wnieść skargę, kiedy platforma narusza nasze prawa, i to nie tylko wolność słowa. DSA zakazuje między innymi zwodniczych, manipulacyjnych interfejsów (rozwiązań typu duży czerwony przycisk „zgody” na śledzenie), wyświetlania dzieciom profilowanej reklamy i wykorzystywania w targetowanej reklamie naszych wrażliwych danych. A to chyba ważne?

Przez kolejny rok nie powstaną w Polsce pozasądowe organy rozstrzygania sporów, takie jak przywołane wyżej Appeals Centre, które mogłyby sprawnie weryfikować decyzje moderacyjne. Badacze z Polski nie będą mogli starać się o status „zweryfikowanych badaczy”, który otwiera im drzwi na zaplecze platform internetowych i pozwala badać realną skalę problemów takich jak rosnąca polaryzacja, okołowyborcze manipulacje czy niebezpieczne zachowania dzieci w sieci.

Polscy urzędnicy i dyplomaci przez kolejny rok nie usiądą przy stole w Brukseli, gdzie toczą się rozmowy o sprawach naprawdę istotnych, takich jak przeciwdziałanie obcej ingerencji w procesy demokratyczne. Wreszcie, za opóźnienie we wdrożeniu rozporządzenia trzeba będzie zapłacić. I to niemało. Ostatnia taka kara, jaką nałożył na Polskę TSUE, wyniosła 8,3 mln euro. Czy nie lepiej te pieniądze przeznaczyć na stworzenie szybszej ścieżki sądowej dla zablokowanych albo na edukację medialną?

Autorka jest prezeską Fundacji Panoptykon

Opinie Prawne
Marek Kobylański: KSeF, czyli świat nie kończy się na Ministerstwie Finansów
Opinie Prawne
Katarzyna Wójcik: Plasterek na ranę czy prawdziwy lek?
Opinie Prawne
Piotr Haiduk, Aleksandra Cyniak: Teoria salda czy „teoria półtorej kondykcji”?
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Dwa lata rządu, czyli zawiedzione nadzieje
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Czy lekcje, przekazywane nam przez autorytety, są prawdziwe?
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama