Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że prokuratura prowadząca śledztwo domaga się, jak rozumiem na piśmie, od jakiejś osoby, choćby zajmowała eksponowane stanowisko, wydania związanych ze sprawą dowodów np. korespondencji, przesyłek lub nośników zawierających dane, jeżeli mają znaczenie dla śledztwa. Procedura karna to wyraźnie przewiduje. Naturalne jest także to, że osoba wezwana do wydania dowodów stosuje się do polecenia, inaczej bowiem funkcjonariusze mogliby dokonać tzw. przeszukania, czyli potocznie mówiąc, rewizji, a ta osoba rzuciłaby na siebie cień, że utrudnia śledztwo.

Tym, co dziwi, by nie powiedzieć – szokuje, w najściu CBA na prezesa Tamborskiego, jest to, że informacja o tej wizycie zaraz została ujawniona i oczywiście naturalną już koleją rzeczy musiała opanować internet.

Nie trzeba przecież wyjaśniać, jak ogromne i szkodliwe znaczenie może mieć taka informacja dla renomy giełdy, dla notowań i poniekąd całej gospodarki. Nie trzeba być też Sherlockiem Holmesem, żeby dostrzec trzy potencjalne źródła przecieku. Po pierwsze, ktoś w prokuraturze, po drugie, ktoś w CBA, po trzecie, ktoś z GPW. Tak czy inaczej, uderza ostentacyjność i nieprofesjonalizm w zachowaniach agentów CBA. Przecież prezes giełdy gdzieś mieszka, ma jakiś dom i jakiś adres oraz telefon. Wystarczyło do niego zadzwonić i się umówić na spotkanie albo nawet podjechać pod dom – można było to zrobić dyskretnie, dla dobra wszystkich.

Poza tym czynność agentów CBA była elementem śledztwa, a ujawnienie, bez zezwolenia, wiadomości dotyczącej tej sprawy jest przestępstwem. Mamy więc prawo oczekiwać, że niezależnie od pierwotnego śledztwa, prokuratura wyjaśni, z czyjej winy doszło do przecieku.

Dobre imię osób czy instytucji wspierających w tym wypadku organy ścigania, także winno być chronione. Śledztwo to nie teatr.