Z przerażeniem odkryłem, że tak może być, przysłuchując się w ubiegłym tygodniu dyskusjom podczas kongresu Eco Energy Summit, który organizowała w Rzeszowie „Rzeczpospolita", skupiającego praktycznie wszystkich liczących się uczestników rynku energetycznego.
Wnioski wydały mi się zatrważające, mimo że od 25 lat słyszę o konieczności wypracowania spójnej polityki energetycznej i zagwarantowania krajowi bezpieczeństwa energetycznego. Mam wrażenie, że oprócz deklaracji, projektów i strategii dzieje się niewiele. A tak fundamentalne dla państwa obszary nie funkcjonują wcale albo funkcjonują źle. Widać to w sprawach dużych, takich jak kwestia uniezależnienia się surowcowego od Rosji, i w – wydawać by się mogło – małych, z którymi nie powinno być najmniejszego problemu.
Okazuje się, że tak nie jest. Zmroziła mnie historia opowiedziana podczas kongresu przez jednego z prezesów dużej spółki energetycznej.
Owa firma planuje rozpocząć strategiczną z punktu widzenia państwa inwestycję wydobywczą tuż przy zachodniej granicy, angażując w projekt sporo wysiłku i pieniędzy.
Za inwestycją są wszyscy: rząd, ministrowie, marszałek województwa, radni kilkutysięcznego miasteczka, w którego okolicach ma powstać projekt i który pewnie dostarczy nowe miejsca pracy. I co? I nic. Bo przeciwny jest wójt. I, o zgrozo, jego zdanie jest tutaj najważniejsze. Inwestycja nie może ruszyć, gdyż polskie prawo jest tak skonstruowane, że zdanie wójta może zablokować nawet strategiczne dla państwa projekty.