Państwo to przymus w imię dobra wspólnego jego obywateli. Prawo jest instrumentem tego przymusu. Dobro wspólne w państwie demokratycznym to bezpieczeństwo i wolność. W bezpieczeństwie mieści się niepodległość państwa i suwerenność narodu jako językowej i terytorialnej wspólnoty. Wolność to ład społeczny zapewniający korzystanie z niej każdemu – ale nie kosztem drugiego. Tak rozumiana wolność tworzy też dobry klimat do pomnażania dorobku wspólnoty, czyli gospodarności. Na straży takiego ładu stoi właśnie prawo. Kreatorami ładu – w imię dobra wspólnego – są obywatele, którym wspólnota powierzyła stanowienie prawa. To parlamentarzyści, politycy. Strażnikami ładu są z kolei obywatele funkcjonujący w instytucjach czy zawodach, gdzie ustanowione prawo trzeba nie tylko stosować, ale i krzewić. Ci obywatele to z reguły wykształceni prawnicy. Role jednych i drugich są tylko pozornie odmienne. Co do celu, którym jest dobro wspólne, role te muszą współgrać. W żadnym razie nie mogą konkurować, nie mówiąc już o tym, by były zantagonizowane.
W czekających nas wyborach wśród kandydatów do obu izb parlamentu obywateli z cenzusem prawniczym – w tym wykonujących zawody zwane popularnie prawniczymi – jest niewielu. Statystycznie to raptem niewiele ponad 6 proc. zgłoszonych kandydatów. W kończącym kadencję parlamencie – w obu izbach – to niewiele ponad 10 proc., z tym że to liczba osób legitymujących się wykształceniem prawniczym, niekoniecznie prawników zawodowych. W Sejmie i Senacie łącznie było tylko siedmiu adwokatów i tyluż radców prawnych, a więc raptem ponad 5 proc. parlamentarzystów. Część z nich kandyduje ponownie, niektórzy „od zawsze". Część kończy – jak twierdzą – z polityką.
Nie liczby są jednak istotne. Ważna jest misja i role, jakie już dziś prawnicy odgrywają i jakie jutro będą w gronie polityków podejmować. Czy będąc lub stając się politykami – kreatorami ładu dla dobra wspólnego – przestają pełnić funkcję strażników tego ładu, czy też tymi strażnikami pozostają? Jeśli pozostają, to jak przychodzi im godzić obie role? Czy ci, którzy po wypełnieniu mandatu parlamentarzysty powracają do zawodów zaufania publicznego, mogą z ręką na sercu mówić, iż jako politycy tego zaufania nie wyszczerbili? Niczego nie insynuuję i nikomu nie stawiam zarzutów. To są tylko obywatelskie pytania. Rolę współredaktora prawa, a zarazem jego strażnika, są do pogodzenia. Środowiska prawnicze takiego właśnie zachowania od swoich przedstawicieli w parlamencie oczekują. Dają temu wyraz liczne opinie prezentowane choćby w takich mediach społecznościowych, w których wypowiadają się prawnicy praktykujący, a nie tylko deklarowani na użytek curriculum vitae. Z tych wypowiedzi i opinii, sygnalizowanych również nierzadko jako oficjalne stanowiska samorządów prawniczych, wyłania się również jeden ważny element takiego oczekiwania. Prostymi słowy można go określić następująco: nie psujmy prawa obowiązującego, stanowiąc prawo nowe. Sygnał taki wysyłają do uczestników procesu stanowienia prawa również wielkie autorytety.
W jednym z niedawnych weekendowych wydań „Gazety Wyborczej" prof. Ewa Łętowska pisze wręcz: „Dobrym stosowaniem można poprawić złe prawo, złym można popsuć dobre. Niestety, u nas jest więcej tego drugiego".
Trudno nie zgodzić się z poglądem pani profesor, tym bardziej zaś znaleźć poważne argumenty uzasadniające permanentność prac nad zmianami kluczowych kodyfikacji polskiego systemu prawa.