„Rzeczpospolita" już w 2015 r. pisała, że miliony Polaków natkną się na ten problem. Wówczas Archiwa Państwowe zaalarmowały, że sprawa dotyczy pracowników przedsiębiorstw, które upadły w czasie transformacji w latach 1989–1999, i że same Archiwa nie mogą sprawdzać, w jakich warunkach przechowywana jest dokumentacja wymagana przez ZUS. Główny inspektor ochrony danych osobowych z kolei składał zawiadomienia do prokuratury, ale z upublicznionego właśnie raportu NIK wynika, że ta zachowała się jeszcze gorzej niż w aferze Amber Gold. Z założenia sprawy umarzała. Stało się tak nawet w przypadku firmy, która zmieniając siedzibę, po prostu nie zabrała ze sobą dokumentów pracowników.
Policja też nie była zainteresowana problemem, o czym przekonał się pewien mieszkaniec okolic Stalowej Woli. Kupił on od miejscowego biznesmena wielką stodołę, a w niej znalazł stertę świadectw pracy. Sprawę zgłosił policji, ale ta stwierdziła, że to nie dla niej.
Dwa lata temu pojawiły się głosy, że nikt nie chce się tym zająć, bo budżet zaoszczędzi kosztem emerytów. Na szczęście NIK podpowiada, w jaki sposób państwo może choć częściowo naprawić swój błąd. Nie trzeba w tym celu powoływać specjalnej komisji. Wystarczy, aby tym, którzy z powodu zaniedbań kolejnych rządów nie mogą odszukać dokumentów, ZUS mógł zaliczyć do emerytury nie tylko minimalne wynagrodzenie obowiązujące w nieudokumentowanym okresie, ale i prawdopodobne przeciętne zarobki, jakie wówczas osiągali. Obecnie taką możliwość daje wyłącznie skierowanie sprawy do sądu, na co decyduje się niewiele osób, bo trzeba świadków, potwierdzeń, kwitów itd. A po co emerytowi najpierw detektyw, a potem proces jak u Kafki? ©?
Miliony emerytów mają zaniżone świadczenia >C1