Niestety Leszek Balcerowicz w swoim artykule "Destrukcyjne odszkodowania dla frankowiczów" (Rz, 18.03.2021) prezentuje brak jakiejkolwiek wiedzy prawniczej, krytykując orzeczenia sądowe w sprawach "frankowych". Przy okazji jego stanowisko jest typowe dla wielu obrońców niezależnych sądów: takie sądy są dobre, o ile tylko orzekają tak jak chcemy. Inaczej sędziowie okazują się niedouczeni i nie rozumieją konsekwencji swoich działań, co musi im wytłumaczyć Balcerowicz.
Te konsekwencje niedobrych wyroków sądowych, w opinii Balcerowicza, to oczywiście katastrofa finansowa dla wszystkich, za wyjątkiem właścicieli nieuczciwych banków i ich menedżerów. Tymczasem nie ma żadnego powodu, żeby uważać, że skutki nieuczciwych działań banków poniesie ktokolwiek poza nimi. Na rynku działa wiele banków, niektóre z nich w ogóle nie udzielały kredytów "frankowych", a zatem konkurencja pomiędzy nimi skutecznie zahamuje zakusy przerzucenia kosztów przegranych na klientów. Oczywiście właściciele nieuczciwych banków będą musieli pogodzić się z kilkuletnimi stratami, a być może będą musieli uzupełnić nadszarpnięty kapitał banków. W dalszej kolejności właściciele mogą też chcieć rozliczyć nieudolne zarządu banków, które doprowadziły je do tak kiepskiej sytuacji. Jednak wyciąganie konsekwencji wobec nieuczciwych przedsiębiorców jest naturalnym, ale również i koniecznym elementem dbałości o rynek. Adam Smith podkreślając zalety "niewidzialnej ręki rynku", która powoduje, że każdy dążąc do własnego interesu jednocześnie działa na rzecz ogółu, podkreślał jednocześnie konieczność etycznego wymiaru gospodarki. Bez uczciwości rynek nie będzie działał i nie zapewni żadnych korzyści społeczeństwu. Państwa UE czy USA, czy kilka innych rozwiniętych gospodarek, mają bardzo rozwinięte mechanizmy instytucjonalne, które nadzorują rynek. Nie oznacza to, że afery w tych krajach się nie zdarzają - ale oznacza to, że państwo jest w stanie takie afery wykryć, rozliczyć, a nieuczciwych przedsiębiorców i menedżerów wyeliminować z rynku. W rezultacie korzystają nie tylko konsumenci, ale również i uczciwi przedsiębiorcy. Bez właściwej regulacji rynek staje się miejscem, gdzie silniejsi wykorzystują swoją przewagę, a biedniejsi niewiele korzystają, o ile w ogóle. Przykład polskiego sektora finansowego jest pouczający. Sektor ma na swoim koncie szereg afer: bezpieczna kasa oszczędności, Amber Gold, zamknięte fundusze inwestycyjne tracące 99% środków, polisolokaty, opcje walutowe. Jednak wśród tych wszystkich oszustw, kredyty frankowe wyróżniają się skalą - na tych kredytach Polacy stracili najwięcej miliardów złotych. Tolerowanie takich działań oznacza przyzwolenie na to, żeby za kilka lat banki oszukały ludzi za pomocą kolejnego magicznego instrumentu.
L. Balcerowicz oznajmia z dumą, że przeczytał kilka artykułów prawnych i teraz poucza sędziów, jak mają rozumieć przepisy. Jednocześnie w artykule nie ma śladu znajomości przepisów polskiego kodeksu cywilnego, jak i dyrektyw europejskich, które precyzują co oznaczają nieuczciwe postanowienia umowne i jakie są skutki ich stosowania. Nie ma też śladu odwołania się do bogatego orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE, polskiego Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego, które przez lata precyzowało, jakie obowiązki informacyjne spoczywają na przedsiębiorcy, jak również wielokrotnie wskazywały na niedopuszczalność umowy, w której przedsiębiorca będzie mógł jednostronnie zmieniać cenę bez oparcia się o kryteria obiektywne.
Brak jest nawet refleksji o sytuacji z początku lat 90-tych, kiedy polskie banki uzyskały możliwość stosowania w kredytach zmiennej stopy procentowej. Wówczas bardzo szybko Sąd Najwyższy interweniował i wytłumaczył bankom, że możliwość takiej zmiany musi być oparta o kryteria obiektywne, a nie arbitralną decyzję banku. Od 30 lat każdy bank w Polsce doskonale rozumie, jakie wymogi są stawiane umowom w obrocie konsumenckim, a jakie postanowienia są niedopuszczalne.
Niestety w latach 2005-2008 szereg banków postanowiło całkowicie zignorować przepisy i zaoferowały konsumentom kredyt, który reklamowany był jako tańszy, a w istocie był skrajnie ryzykowny. O tym ryzyku banki informowały klientów w sposób zdawkowy i nierzetelny, przy czym same oczywiście doskonale z tego ryzyka zdawały sobie sprawę, w pełni się przed nim zabezpieczając na rynku finansowym. Sam zresztą produkt w postaci kredytu powiązanego z kursem waluty obcej był produktem, który nigdzie wcześniej na świecie nie okazał się sukcesem, a przeciwnie, zawsze prowadził do kryzysu. Jednak część banków postanowiła zdobyć rynek oferując produkt pozornie tańszy, a przy okazji dodatkowo zarobić na arbitralnym wyznaczaniu kursów stosowanych do przeliczeń. W rezultacie kredytobiorcy wpadli w pułapkę: pomimo tego, że do tej pory zapłacili więcej w ratach spłaty kredytu niż kredytobiorcy złotowi, to według banków są im dalej winni więcej niż kwota otrzymanego kredytu, co przez ostatnie lata skutecznie uniemożliwiało dysponowanie nieruchomością. Dodajmy do tego jeszcze, że wiele osób w ogóle nie zaciągnęłoby kredytu, również i złotowego, gdyby wiedziało jakie będą rzeczywiste koszty jego spłaty - bo wszak kredyt był zaciągany dlatego, że miał mieć niski koszt obsługi. Dlatego zmiana teraz takiego kredytu z mocą wsteczną na kredyt złotowy, to nic innego jak obarczenie konsumentów kosztami produktu, na który nigdy, by się nie zdecydowali. Przy okazji należy wspomnieć, że kredyty były zaciągane na zaspokojenie własnych potrzeb mieszkaniowych (95% kredytobiorców ma jeden kredyt), a narracja banków o rzekomych spekulantach i inwestorach biorących dziesiątki kredytów na zakup wielu mieszkań jest wyssana z palca.