Coraz częściej okazuje się, że może ona kosztować społeczeństwo znacznie więcej, niż gdyby ustawa powstała. Budzi też wątpliwości co do uczciwości i sprawiedliwości. Jednak i ta metoda przywracania dawnej własności trafia na przeszkody.
Tkwią one głównie w mentalności mocno utrwalonej w PRL, z którą wiąże się lekceważące traktowanie własności indywidualnej i przedkładanie nad nią tego, co kolektywne, choć mało konkretne. Tak właśnie samorząd Gdyni, miasta skądinąd nieźle zarządzanego, potraktował dawnych właścicieli. Wprawdzie pozwolił im własność zwrócić, ale uczynił ją nic niewartą, uchwalając plan zagospodarowania przestrzennego stanowiący właściwie ponowne wywłaszczenie.
Trudno gdyńskim radnym zarzucać niskie motywy, takie jak zazdrość czy zemstę to raczej brak rozsądku. Niejedyny to przykład błędnego rozumienia idei samorządności, która powinna służyć przede wszystkim obywatelom ten samorząd tworzącym, polegać na wyzwalaniu ich inicjatywy i gospodarności.
Samorządy, kurczowo wzbraniające się przed wyzbywaniem się nieruchomości, często nie są w stanie nimi dobrze zarządzać. Fobia przed uwłaszczaniem obywateli nieobca jest też ustawodawcy, który godzi się od lat z bierutowskim dekretem dławiącym stolicę. Można ją też dostrzec w restrykcyjnym ustawodawstwie dotyczącym przekształcenia użytkowania wieczystego we własność. Wszakże chodzi tu również o nieruchomości zagarnięte swego czasu bezprawnie przez reżim. Nie ulega więc wątpliwości, że prędzej czy później - lepiej prędzej bez ustawy reprywatyzacyjnej się nie obejdzie.