Robert Krasowski w ostatnio wydanej książce „O demokracji w Polsce" przytacza słowa Daniela Passenta. Miał on powiedzieć, że peerelowscy opozycjoniści biją głową w mur nie po to, by go rozbić, ale aby chwalić się guzem.
Czytaj także: Sędzia Gwizdak: nie obraziłem się na sądy i nie idę do polityki
Kończę swoją misję we wnętrzu wymiaru sprawiedliwości i na jego pierwszej linii, podsumowując zamknięty etap zawodowego życia. Mam świadomość, że waliłem głową w mur. Wiem również, że tym guzem chwaliłem się, gdzie tylko było to możliwe. Zakładam, że wybiłem w murze oddzielającym sądy od obywateli maleńką szczelinkę, a przy okazji spadło z muru trochę tynku.
Odszedłem z sądu i zrzuciłem sędziowską togę, bo na każdym z etapów współpracy z Temidą miałem wrażenie, że coś nie działa i nie funkcjonuje właściwie, a ja mimo najszczerszych chęci nie mogę tego zmienić. Trzy kluczowe momenty mojej dwudziestoletniej kariery chcę teraz naszkicować.
Siedzenie, a nie szkolenie
Szkolenie sędziów, jakiego doświadczyłem na przełomie wieków nie było najlepszym sposobem wprowadzania absolwentów prawa w świat praktyki. Zajęcia przez dwa i pół roku, w każdy poza wakacjami poniedziałek, odbywały się w jednej z najbardziej posępnych sal rozpraw sądu okręgowego. Jeśli prowadzącym chodziło o wzbudzenie w nas empatii do stron i pełnomocników, bo na drewnianych twardych ławach spędzaliśmy po sześć godzin, to cel osiągnęli już po pierwszym miesiącu zajęć. Jeżeli jednak zajęcia te miały jakiś inny cel, to wciąż myślę jaki on był i wciąż tego nie wiem.