Walka o klimat- wydaje się być prowadzona trochę na chybił trafił. Najlepiej obrazuje to twórczo rozwijana koncepcja tzw. certyfikatów energetycznych. Brukselskie dyrektywy wymusiły wprowadzenie ich do polskiego ustawodawstwa. Certyfikat musi mieć każdy nowy budynek, a zapewni go armia certyfikowanych certyfikatorów, przeszkolonych, po ministerialnych egzaminach. Ci za jedyne kilka tysięcy złotych wystawią pożądany dokument.
Co z tego, że są wątpliwości i kontrowersje czy energooszczędność budynku w ogóle można zmierzyć precyzyjnie i wiarygodnie. To wtórna sprawa.
Te wątpliwości nie przeszkadzały rządowi - którą myśl zawartą w dyrektywie postanowił twórczo rozwinąć. Przygotowywany chyba od dwóch lat projekt nowelizacji ustawy zakładał wprowadzenie certyfikatów dla wszystkich - również starych mieszkań i domów. Idea była następująca: nie masz certyfikatu, sprzedajesz mieszkanie, akt notarialny jest nieważny.
Po co te restrykcje. Klimat głupcze.
Teraz historia zatacza koło. Bo oto rząd wycofuje się z restrykcyjnych przepisów o certyfikatach. Nie będą już obejmować mieszkań na tzw. rynku wtórnym i domów budowanych samodzielnie przez właściciela. Poluzowaniu ulegnie też kasta certyfikowany certyfikatorów.
Pytanie tylko po co to wszystko. Dla kogo mają być te przepisy. Co mają chronić- skoro bez wahania tak łatwo można je modelować w dowolny sposób, mnożąc lub ograniczając uciążliwości.