Przysłuchując się niedawno przechwałkom wilczków politycznych lokalnego chowu, jak to „żeśmy wyprowadzali w latach dziewięćdziesiątych wojska radzieckie z kraju", rzuciłem z przekory uwagę, iż owo „wyprowadzanie" w rzeczywistości rozpoczęło się znacznie wcześniej, bo już w latach osiemdziesiątych. Gdy zażądano ode mnie bliższych wyjaśnień, mogłem, pławiąc się w próżności, zająć słuchaczy opowieścią, którą teraz uraczę także Czytelnika.
Od moich najwcześniejszych prawniczych lat przylgnęła do mnie etykietka speca od spraw administracyjnych. Związany z nią wcale niejednoznaczny rozgłos musiał sięgać daleko, skoro pewnego dnia zjawiło się u mnie młode małżeństwo z ościennego województwa z kategorycznym oświadczeniem: „W tej sprawie już chyba tylko pan może nam pomóc!". To, co od nich usłyszałem i co się zdarzyło potem, stanowi gotowy scenariusz thrillera sądowo-politycznego.
Państwo S., byli mieszkańcami książęcego miasta Ś. Prowadzili w nim specjalistyczne gospodarstwo ogrodnicze, przejęte od rodziców, którzy z kolei otrzymali je od Państwa w trybie przepisów o osadnictwie rolnym na ziemiach zachodnich. Świetnie prosperujące gospodarstwo miało uregulowany stan prawny. Wpisy w księdze wieczystej i w ewidencji gruntów dawały obraz stabilizacji i pewności. Jakże zawodne oraz zgubne bywa jednak poczucie bezpieczeństwa!
Teren upraw przylegał do dzielnicy miasta zajętej przez garnizon Armii Radzieckiej. Prestiżową ozdobą gospodarstwa była rezydencja willowa przy ul. Głowackiego. Ta wkrótce stała się przedmiotem sporu sąsiedzkiego, ktoś bowiem upatrzył ją sobie na kwaterę dla dowódcy jednostki. Przez wiele lat polskie władze szczebla lokalnego nie pozwalały więc ogrodnikowi na faktyczne zasiedlenie należącego doń domu, który przez to popadał w coraz większe zaniedbanie. W końcu, zebrawszy się na odwagę, w czasie stanu wojennego władze lokalne przeprowadziły nagłą i w istocie zwyczajnie nielegalną akcję unieważnienia aktów osadniczych sprzed ponad 20 lat i zastąpienia ich nowymi, z których wynikało, że feralna willa znajduje się poza granicami nadanego gospodarstwa (sic!). W ślad za tym bezzwłocznie zaktualizowano wpisy w ewidencji gruntów i w księgach wieczystych. Część nieruchomości została ogrodzona, po czym wchłonęła ją radziecka „zona".
Przejrzawszy przedłożone mi dokumenty źródłowe, doszedłem do wniosku, że zaszła tu elementarna pomyłka urzędnicza wynikająca zapewne z czyjejś służalczej nadgorliwości, którą łatwo będzie naprawić. W ciągu następnych miesięcy i lat przyszło mi boleśnie przekonać się o własnej naiwności. Nowe decyzje mimo ich oczywistej bezprawności okazały się nie do wzruszenia! Po bezskutecznym wyczerpaniu administracyjnego toku instancji oraz po odrzuceniu moich skarg przez NSA pozostało mi tylko powiadomić klientów, że możliwości działania pełnomocnika się wyczerpały. Do teraz pamiętam łzy pani S. i jej dramatycznie wyrażoną prośbę, żeby „jednak coś wymyślić".