Wchodzi właśnie w życie ważna zmiana przepisów o ustroju rolnym naszego państwa. Po długich debatach, w których ścierały się pomysły na uszczęśliwienie rolników w połączeniu z daniem czegoś miastowym, zobaczyliśmy ustawę z furtkami. Ziemia rolna, choć raczej większe areały, pozostanie w rękach rolników, ale hektar na wsi – lub też w mieście, a jest takich 80 tysięcy – kupi już każdy. W ten sposób rozwiązano praktyczny kłopot z możliwością dziedziczenia lub przyjęcia rodzinnej darowizny przez kogoś, kto roli nie uprawia, ale może z niej czerpać zyski – albo też sprzedać.
Czytaj także: Od środy duże zmiany w kupnie i sprzedaży ziemi
Po co grunty orne komuś, kto nie jest rolnikiem? Autorzy nowelizacji doszli do wniosku, że to nie ich sprawa i jeśli ktoś chce, to będzie mógł ziemię mieć, by uprawiać na niej zboże albo rekreację czy cokolwiek innego – byle legalnego. Jeśli więc ktoś chciałby odejść z powszechnego systemu emerytalnego ZUS do Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, co jest o wiele tańsze, dzięki posiadanej ziemi zyska taką możliwość, z której zresztą korzysta już wiele osób.
Rolnicza dola ma wiele uroków, choć też wiąże się z ryzykiem – co najmniej takim jak prowadzenie innego typu biznesu. Przyzwyczailiśmy się do historycznej wykładni, że rolnictwo i działalność gospodarcza to nie to samo, ale przecież podobieństw mamy tu więcej niż różnic. Dlatego może dziwić, że rolnicy są tak niechętni ubezpieczaniu swych upraw czy hodowli. Chętnie skorzystali z tego, że od 1990 r. nie mają takiego prawnego obowiązku. A gdy susza lub powódź nie da szans na plon, podnoszą się pretensje i niech tylko ktoś spróbuje wspomnieć słowa byłego premiera Włodzimierza Cimoszewicza, że trzeba się było ubezpieczyć...
W każdym razie z usprawnienia obrotu ziemią rolną radzi będą rozstający się małżonkowie, z których tylko jedno jest rolnikiem indywidualnym, a drugie, bez tych uprawnień, traci szansę na wejście w posiadanie kawałka gruntu. Teraz szansę uzyska, ale przez pięć lat nie będzie mogło ziemi sprzedać.