Wyrok sądu rejonowego w sprawie dyrektora Służby Więziennej płk. Krzysztofa Olkowicza podtrzymał sąd drugiej instancji. Potwierdził winę oskarżonego i nie wymierzył mu kary. Sprawa jest ogólnie znana, nie ma więc potrzeby streszczać jej przebiegu czy cytować orzeczenia. Zresztą nie kwestie prawne są w niej, moim zdaniem, najbardziej interesujące. Tym, co wydaje się podstawowym zagadnieniem wynikającym z przypadku płk. Olkowicza, jest społeczny wydźwięk wyroku, a właściwie niezdolność sądu okręgowego do wsłuchania się w ten wydźwięk po wydaniu pierwszego orzeczenia.
Z pewnością sąd uznał, że nie ma innego wyjścia. Uderzenie w powagę trzeciej władzy to jedno z najgroźniejszych wystąpień przeciwko porządkowi publicznemu. ?Tyle tylko, że w tym wypadku groźniejszym raczej dla płk. Olkowicza, bo trudno uznać, że wymiar sprawiedliwości czy tenże porządek doznały uszczerbku poważniejszego niż np. wówczas, gdy dochodzi do wypadku spowodowanego przez pijanego kierowcę, którego już dawno pozbawiono prawa jazdy. A rozstrzygnięcie co do winy jest przecież identyczne. Co więcej, komentatorzy twierdzą, że Olkowicz w istocie naprawił błąd sądu, który z naruszeniem prawa skazał człowieka niepodlegającego odpowiedzialności karnej. No i aspekt chyba najbardziej wymowny: kwoty, o jakich mowa. Wymiar prawny i dyskusje o tym pozostawić wypada karnistom i konstytucjonalistom. Zwykłemu szaremu praktykowi trudno się powstrzymać od kilku refleksji ogólniejszej natury.
Jeśli odnieść się do stanowiska sądu jako do zjawiska kulturowego, a w takim kontekście najlepiej ulokować społeczny wymiar tej sprawy, przychodzi na myśl najbardziej klasyczny z klasycznych konfliktów między zwolennikami prawa naturalnego i prawa pozytywnego opisany w „Antygonie". Wiemy, po czyjej stronie jest racja moralna, i wiemy, komu przysługuje imperium. Te dwie sfery pozostają w ciągłym zwarciu i w większości wypadków można łatwo przewidzieć, która z nich przeważy. Władza nie tylko dysponuje aparatem, którym jest w stanie unicestwić każdą inicjatywę obywateli (chyba że liczba obywateli przekracza granicę masy krytycznej lub wyniki sondaży wskazują na rosnącą popularność ich pomysłów), ale także ma głębokie przekonanie, że zawsze wie lepiej i w związku z tym zawsze musi postawić na swoim. A większość obywateli – w imię spokoju dopuszczając nawet pewne osobiste koszty „ucieczki od wolności" – akceptuje zasadę, że kto podnosi rękę na władzę, nieważne, z jakim zamiarem, musi się liczyć z tym, że mu tę rękę władza odrąbie.
Skoro jesteśmy przy literaturze, prawdziwe to szczęście, że koszaliński sąd nie działał – w każdym razie nie w tym samym składzie – w sprawie innego pułkownika, Wołodyjowskiego. Jego niesubordynacja byłaby wręcz modelowym przykładem naruszenia powagi władzy, i to w zakresie niepomiernie większym. Przecież wysadzając kamieniecką prochownię, nie tylko naruszył akt kapitulacji i sprzeciwił się rozkazowi zwierzchników, aby opuścić twierdzę, ale – i to chyba najgorsze! – dopuścił się zniszczenia mienia w znacznych rozmiarach (wielokrotnie przewyższających cenę wafelka czy nawet kwotę zapłaconej przez płk. Olkowicza grzywny), uszczuplając tym samym przyobiecany Turcji łup. Aż dziw, że długiem po Wołodyjowskim nie obciążono wdowy! Ale wtedy sądy nie działały tak sprawnie jak dziś (vide „Prawem i lewem" Władysława Łozińskiego). Obecnie Hajduczek bez wątpienia poszedłby z torbami.
Czyn płk. Olkowicza, choć w mniejszej skali, przypomina zresztą postępowanie innego oficera, tym razem prawdziwego (rosyjskiego!) generała, pełniącego niegdyś obowiązki prezydenta Warszawy. Ów generał – Starynkiewicz – z własnej kieszeni pokrył deficyt w kasie miejskiej, jaki odkryto po śmierci odpowiedzialnego za finanse Warszawy urzędnika. Można przypuszczać, że postąpił wbrew rosyjskiemu prawu, skoro ostatecznie nakazano, aby mu tę kwotę zwrócono. Ale o wyroku uznającym Starynkiewicza za winnego naruszenia imperialnej powagi nic nie wiadomo.