Ten pierwszy scenariusz mogliśmy oglądać przed kilkoma dniami, kiedy dzięki tzw. trybowi przyspieszonemu udało się błyskawicznie skazać 20 chuliganów wszczynających burdy podczas Marszu Niepodległości w Warszawie. A jeszcze niedawno wydawało się, że sądy 24-godzinne pozostaną na zawsze symbolem klęski Zbigniewa Ziobry. Skompromitowane, nieefektywne, kosztowne, odejdą raz na zawsze w zapomnienie jako legislacyjny niewypał. Okazuje się jednak, że w pewnych sytuacjach mogą zadziałać, i to bardzo dobrze.
Ziobrę, twórcę trybu przyśpieszonego w Polsce, zjadła ignorancja albo zbyt idealistyczne podejście do wymiaru sprawiedliwości. W pierwotnej wersji sądy 24-godzinne miały działać praktycznie w sposób ciągły. Efekt – z powodu braku poważniejszych zajść i trudności ze zgromadzeniem materiału dowodowego – był marny. Milionowe koszty i wysiłek wielu ludzi nie przynosiły wyników. Fala krytyki była duża i całkowicie rozumiała.
Dobrze się jednak stało, że ustawodawca nie zdecydował się zamknąć sądów 24-godzinnych, lecz tylko zracjonalizował ich działanie. Organy ścigania są w stanie w ciągu doby przygotować materiał dowodowy pozwalający na skazanie przestępcy. Nie sprawdzają się już stare sztuczki zatrzymanych, np. symulacja zaburzeń psychicznych, gdyż na miejscu pracuje też biegły psychiatra.
Dzięki temu przy okazji takich wydarzeń jak niedawny Marsz Niepodległości (a wcześniej różnorakie burdy stadionowe) sądy 24-godzinne bardzo dobrze się sprawdziły. Dla chuliganów to wyraźne sygnał i ostrzeżenie, że wymiar sprawiedliwości może reagować szybko i bezwzględnie.