Kiedy przed laty przeprowadzano w Polsce opartą na unijnych przepisach rewolucję śmieciową, mieliśmy dołączyć do ekologicznych prymusów starej Europy. Wdrożone dyrektywy i rozporządzenia miały to zagwarantować. Po latach widać, że papier przyjmie wszystko, gorzej z wykonaniem, zwłaszcza jeśli chodzi o rozwiązania, które miałyby być stosowane powszechnie przez obywateli, takie jak segregacja odpadów.
Czytaj także: Śmieci niczym kukułcze jajo
Barier było wiele. Od braku kultury ekologicznej, nawyków, dźwiganej na plecach spuścizny po PRL, w której takie pojęcia jak ekologia nie istniały. Po absurdalną politykę państwa, a nawet samorządów przekonanych, że wszystko można zadekretować, a kary dla niepokornych załatwią wszystko. Zapominano zwłaszcza na poziomie lokalnym o uświadamianiu, jakie korzyści niesie czyste środowisko, oraz o zachętach do wdrażania proekologicznych rozwiązań.
A z tym nie jest najlepiej. We wtorek w „Rzeczpospolitej" pisaliśmy o problemach samorządów z wdrażaniem zasad segregacji śmieci, mieszkańców trudno zmusić do ich przestrzegania. Na niektórych osiedlach czy blokach pojawiły się nawet błagalne prośby do mieszkańców, aby segregowali.
Tymczasem kilka tygodni temu parlament uchwalił jeszcze ostrzejszą ustawę określającą zasady segregacji, a w ślad za nią nowe opłaty i stawki kar. Nie przejmując się społecznym podejściem do nowych obowiązków.