Przez ojca nie został pan sędzią, a potem miał pan problemy z dostaniem się na aplikację adwokacką. Dlaczego?
Stanisław Rymar: Rzeczywiście aplikację sądową w Krakowie skończyłem z wynikiem bardzo dobrym, ale nie mogłem zostać w sądzie, mimo że o tym marzyłem. Sędzią nie zostałem jednak nie przez ojca, ale przez prawo, które uniemożliwiało łączenie w jednej rodzinie zawodu adwokata i sędziego. Mój ojciec był adwokatem. Po aplikacji sądowej złożyłem więc podanie o przyjęcie mnie na aplikację adwokacką w Krakowie. Wówczas była uzależniona od wcześniejszego odbycia aplikacji sądowej. Dostałem jednak odmowę. Mogłem pójść na aplikację w Koszalinie lub Olsztynie, ale nie w Krakowie. W ten sposób tępiono krakowskie tradycje inteligenckie. Nie tylko bowiem mój ojciec był adwokatem w stolicy Małopolski, ale także mój dziadek.
Dzięki wstawiennictwu pani prezes sądu wojewódzkiego – sędzi Janinie Polony, którą miałem okazję poznać na aplikacji sądowej, w końcu na aplikację adwokacką w Krakowie trafiłem.
Ale po zdanym egzaminie zawodowym nie zaczął pan praktyki w Krakowie.
Zgadza się. Adwokatów kiedyś rzucano po Polsce zgodnie z planem rozmieszczenia. W miastach wojewódzkich nie było miejsc dla młodych. Najpierw byłem więc adwokatem w Żywcu, a potem ze względu na żonę warszawiankę przeniesiono mnie do zespołu adwokackiego w Węgrowie. Tam poznałem młodego asesora Stanisława Dąbrowskiego. Od tamtego czasu utrzymywaliśmy koleżeńskie kontakty.