Nie ma dziś żadnej pewności, że za tydzień, miesiąc czy rok nie pojawi się kolejna rewelacja, która wywróci do góry nogami śledztwo smoleńskie, wywoła kolejne społeczne niepokoje. Może zatem warto rozważyć „opcję zero".
Taką opcję zastosowano już w głośnych śledztwach: zabójstwa gen. Marka Papały czy porwania Krzysztofa Olewnika, kiedy stało się jasne, że sprawy zabrnęły w ślepą uliczkę, pozostawiając niesmak po serii kompromitujących wpadek.
Śledztwo smoleńskie, choć nieporównywalnie większe, wydaje się zmierzać podobną drogą, zarówno w sferze ustalania faktów, dochodzenia do prawdy, jak i komunikacji prokuratury z opinią publiczną. Dodajmy, komunikacji niezwykle ważnej ze względu na ładunek emocji społecznych. A patrząc na ostatnie poczynania prokuratury wojskowej, nadzieja na to, że coś się zmieni na lepsze, słabnie. Jak pokazują badania po pięciu latach śledztwa opublikowane w poniedziałek w „Rzeczpospolitej", rośnie liczba Polaków przekonanych o tym, że przyczyny tragedii nie zostały wyjaśnione. Tak sądzi już ponad połowa respondentów.
Trzeba zimnej krwi
Nie ulega wątpliwości, że wyciek z odczytanych na nowo stenogramów z kokpitu Tu-154M uderza przede wszystkim w rzetelność i wiarygodność prowadzonego śledztwa, ale również w wiarygodność państwa jako całości. Trudno zrozumieć, dlaczego prokuratorzy prowadzący tę sprawę oraz ich przełożeni nie byli w stanie upilnować zgromadzonych dowodów, pozwalając je łatwo wykorzystać w politycznej grze.
Bo jaką po tym wydarzeniu mamy pewność, że za kilka miesięcy, np. w czasie kampanii parlamentarnej, nie wycieknie inny dokument wywracający dotychczasowe ustalenia, ponieważ ktoś czegoś nie dopilnował lub dopilnować nie chciał?