Toczy się śledztwo w sprawie nielegalnych pozwoleń na broń. Pojawia się w nim nazwisko ministra sprawiedliwości Cezarego Grabarczyka. Prowadzący je prokuratorzy podlegają prokuratorowi generalnemu Andrzejowi Seremetowi, o którego losie z kolei decyduje pośrednio sam Grabarczyk. Obecna sytuacja jaskrawo pokazuje, jak poważną dysfunkcję mamy w relacjach między dwiema teoretycznie niezależnymi instytucjami.
Prokurator generalny każdego roku do końca marca musi przedstawić premierowi sprawozdanie z rocznej działalności instytucji, którą kieruje. Jest ono wcześniej opiniowane przez ministra sprawiedliwości. Negatywna opinia, choć nie jest wiążąca, może być impulsem dla premiera do wszczęcia procedury odwołania szefa prokuratury przez Sejm.
Stało się już tradycją za czasów urzędowania Donalda Tuska, że decyzja o przyjęciu sprawozdania była przez wiele miesięcy celebrowana, a nawet próbowano ją wykorzystać politycznie. W efekcie Seremet trzymany był w szachu, w zawieszeniu i w niepewności co do swojej dalszej kariery. Ba, na ten dyskomfort pracy zwracał zresztą uwagę wielokrotnie.
Jak negatywna może być ta zależność, pokazały ubiegłoroczne wydarzenia w redakcji „Wprost". Prokuraturze zarzucono zbytnią nadgorliwość wobec pracowników tygodnika, w którym ukazały się niekorzystne dla władzy publikacje, a w tle krążyło właśnie nieprzyjęte przez premiera sprawozdanie Prokuratury Generalnej.
Ostatnie wydarzenia wykreowały sytuację kuriozalną. Może ona rzucać cień na czystość podejmowanych decyzji zarówno przez ministra, jak i prokuraturę. Bo oto nie tylko kluczowy przedstawiciel rządu, ale również osoba, która może mieć wpływ na odwołanie prokuratora generalnego, jest bohaterem śledztwa prowadzonego przez prokuraturę. A chodzi o sprawę niebłahą, bo zagrożoną karą nawet wieloletniego pozbawienia wolności. Dysfunkcja systemowa wydaje się potężna.