Przez lata pełną kontrolę nad finansami sądu miał jego prezes, teraz skok na kasę urządził minister sprawiedliwości.

Plan skoku, przyznaję, jest genialny w swej prostocie – dyrektorzy sądów, którzy w tej chwili zawiadują finansami, nie będą już wybierani w konkursach, ale wyznaczani przez ministra sprawiedliwości. Będą mu podlegać – każdy może więc zostać na to stanowisko powołany i – co ważniejsze – w dowolnej chwili odwołany. To zupełnie tak samo jak prokuratorzy: regionalni, okręgowi i rejonowi... Zapewni to, z całą pewnością, odpowiednią dyscyplinę. Rzecz jasna – dyscyplinę finansową.

Tym samym prezesi sądów lądują, chcąc nie chcąc, prosto w kieszeni ministra Zbigniewa Ziobry. Bo to właśnie on będzie miał wyłączny i całkowity wpływ na sądową kasę. Oczywiście prezes sądu może wnioskować do dyrektora finansowego o środki na jakiś zakup, ale to wcale nie znaczy, że je otrzyma.

To mniej więcej tak, jakbym na kupno nowego mopa musiała mieć zgodę burmistrza dzielnicy Warszawa-Mokotów, w której mieszkam. Ale żarty na bok, bo oto otwiera się właśnie kolejny front walki z sędziami. I pal diabli słowne przepychanki z gatunku tych o „bandzie kolesi". Przede wszystkim sędziowie dostaną wkrótce „w prezencie" nowe kary dyscyplinarne, w ramach których można im obciąć nawet 15 proc. pensji. A jak się jakiś prezes sądu ministrowi nie spodoba, to będzie go można zdyscyplinować, zakręcając w sądzie finansowy kurek. A niech sobie jakoś radzi...

Tak oto minister Ziobro wyrasta na superministra superresortu. Możliwość odwołania sędziów z delegacji bez uzasadnienia najwyraźniej przestaje mu wystarczać. Chciałby zajrzeć w akta każdej sprawy i jeszcze zostać guru od finansów. Premierze Morawiecki – strzeż się!